Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1175

Ta strona została przepisana.

Czy ktoś na niego dmuchnął zbyt mocno, czy też nawet i dmuchnąć nie potrzeba było, część budynku leżała zwalona.
Zszedłem nietylko ze stopni schodów, ale i z ganku.
Wizyta moja skończyła się; nic mi nie pozostawało, tylko wyjść. Lecz gdzie było wyjście? Zdawało się, że przewodnik odgadł moje życzenie, bo zwróciwszy się ku mnie:
— Wszak już dosyć, nieprawdaż? rzekł.
— Czy wszystko widziałem?
— Wszystko.
— To wyjdźmy.
Otworzył furtkę niewidzialną w ciemności, bo kryła się pod sklepieniem i znaleźliśmy się na ulicy Wschodniej.
Machinalnie szedłem za przewodnikiem aż do jego jaskini: ciekawy byłem widzieć Cerbera wchodzącego do pieczary.
W nieobecności naszej piwnica się oświetliła; świeca paliła się u drzwi. Przy schodach czekał człowiek tak podobny do tego, z którym miałem do czynienia, że wziąłem go za cień: był on tak czarny, jak i tamten, od stóp do głów.
Dwaj murzyni uścisnęli się za ręce. Potem zawiązali rozmowę w języku, który zrazu wydał mi się obcym, ale później, dzięki baczniejszej uwadze, poznałem w niem gwarę Owerniacką.
Raz wpadłszy na trop, resztę odgadłem bez trudności.
Miałem do czynienia poprostu z członkiem szanownego zgromadzenia wyrobów węglarskich; noc i nadewszystko wyobraźnia podwyższyła i upoetyzowały przedmioty.
Dałem trzy franki przewodnikowi za trudy; wtedy zdjął kapelusz i po kresie cielistej, która ukazała się w miejscu, gdzie szef od kapelusza wytarł barwę węglową, sprawdziłem dokładność mojego odkrycia.
A teraz, jeżelim po trzydziestu blisko latach wyszukał wspomnienie to w głębi mej pamięci i umieścił go tu w sposób może niezwykły, to dla tego, żem chciał dać poznać czytelnikowi miejscowość, do której go przenoszę.
Proszę go więc, aby udał się ze mną w nocy dnia 21. maja 1827 roku, do tego pustego ogrodu na ulicy Wschodniej.

Koniec tomu dziesiątego.