Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1198

Ta strona została przepisana.

— Kupić je na własność.
— Niestety, nie są na sprzedanie...
— Czyż jest na świecie rzecz, którejby nie można kupić.
— Tak generale, ten zamek i park właśnie.
— Dla czegóż to?
— Dla tego, że służą na ukrycie występku przed ludźmi, prawie tak strasznego, jak ten, którego śladów poszukujemy.
— Dom ten zatem jest zamieszkały?
— Przez człowieka bardzo wpływowego.
— Mającego znaczenie polityczne?
— Nie, lecz mającego poparcie kongregacji religijnej, co jest poważniejsze!...
— Jak się ten człowiek nazywa?
— Hrabia Loredan de Valgeneuse.
— Poczekaj pan, zdaje mi się, że znam to nazwisko...
— Bardzo być może, ponieważ jest to nazwisko bardzo arystokratyczne.
— Lecz o ile pamiętam, to margrabia de Valgeneuse był człowiekiem wysoko honorowym.
— O tak, margrabia, zawołał Salvator, było to najszlachetniejsze serce i dusza najbardziej prawa, jakie znałem!
— Więc pan go także znałeś?
— Znałem, odrzekł Salvator z prostotą, lecz nie o nim mieliśmy mówić.
— Więc to o hrabi... O nim nie mógłbym tak się wyrazić jak o bracie jego.
Salvator milczał, jak gdyby nie chciał dawać opinji o Loredanie de Valgeneuse.
— Co się stało z margrabią? ciągnął generał.
— Nie żyje, odparł Salvator, spuściwszy głowę, zabił go nagły atak apopleksji.
— Lecz on miał, zdaje mi się, syna naturalnego.
— Tak generale.
— Co się z nim stało?
— Umarł w rok po śmierci ojca.
— Znałem go maleńkim... Było to dziecko nad wiek inteligentne i nadzwyczajnej stałości charakteru... Na co umarł?
— Zabił się wystrzałem z pistoletu.
— Zapewne wskutek jakiej strasznej boleści?
— Prawdopodobnie.
— Więc to brat margrabiego kupił ten zamek?