Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1201

Ta strona została przepisana.

— Masz rację, rzekł. Lecz ja oddaję sto tysięcy franków do rozporządzenia twojemu przyjacielowi; czy to dostateczne?
— To dwa razy więcej, niż potrzeba, generale; lecz...
— Lecz co?
— Mam jeszcze jeden skrupuł: przyjdzie czas, gdy znajdzie się rodzina młodej dziewczyny.
— Cóż zatem?
— Jeżeli to rodzina można, wysoko postawiona, czy nie wystąpi przeciwko Justynowi?
— Przeciwko człowiekowi co przygarnął ich dziecię, opuszczone, które wychował jak siostrę, uchronił od hańby!...
— Zatem generale, gdybyś był ojcem, gdyby pod nieobecność twoję dziecię twoje narażone było na niebezpieczeństwa, podobnie jak narzeczona Justyna, przebaczyłbyś człowiekowi, który własnowolnie rozporządziłby losem twojej córki?
— Nietylko przycisnąłbym go do serca jako małżonka mojego dziecka, lecz w dodatku błogosławiłbym go jak zbawcę.
— Nie waham się zatem generale, ostatnie moje powątpiewania rozwiały się, po tem coś powiedział... Za tydzień Justyn z narzeczoną będą po za granicami Francji, a my swobodnie przetrząśniemy park i zamek Viry.
Generał wyszedł na światło, wyjął z kieszeni notatnik, wydarł kartkę, napisał coś na niej ołówkiem i podał Salvatorowi.
— Weź pan to! rzekł.
— Co to jest generale?
— Czek na sto tysięcy franków na dom bankierski pana de Marande.
— Mówiłem, ze pięćdziesiąt tysięcy wystarczy.
— Panie, zdasz mi rachunek z reszty, a tymczasem rozporządzaj całą sumą. A teraz podaj mi pan rękę.
Salvator uchwycił skwapliwie rękę hrabiego de Premont.
— Znam pana zaledwie od godziny, panie Salvatorze, rzekł generał ze wzruszeniem; nie wiem kto jesteś, lecz znam się na ludziach i oświadczam, że jesteś mi najbardziej sympatycznym ze wszystkich, których kiedykolwiek spotkałem.