Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1202

Ta strona została przepisana.

Dwaj nowi przyjaciele uścisnęli się powtórnie i zagłębiwszy się w aleję, dotarli do piwnicy, po przez którą już wyszło dziewiętnastu spiskowych.

III.
Poranek posłańca publicznego.

Nazajutrz o siódmej rano Salvator pukał już do drzwi Petrusa.
Młody malarz spał jeszcze, kołysany marzeniem zakochanego. Wyskoczył z łóżka, otworzył, przyjął Salvatora z otwartemi rękami, lecz z na pół zamkniętemi oczyma.
— Co się stało? zapytał.
— Przychodzę, rzekł Salvator, żądać od ciebie przysługi.
— Mów przyjacielu, tylko niech ta przysługa nie będzie małą. Wiesz, że szukam sposobności rzucenia się w ogień dla ciebie.
— Nie wątpiłem nigdy o tobie Petrusie. Otóż chodzi o to: miałem paszport swój własny, który dałem Dominikowi idącemu do Włoch przed miesiącem. Obecnie z powodu bardzo ważnego Justyn wyjeżdża...
— Wyjeżdża?
— Tej, albo przyszłej nocy.
— Czy przytrafiło mu się jakie nieszczęście.
— Przeciwnie, lecz musi wyjechać w tajemnicy, podobnie jak Dominik, musi wyjechać pod obcem nazwiskiem. Zaledwie parę lat między wami różnicy, rysopis wasz podobny... Czy możesz dać paszport Justynowi?
— Niestety, drogi Salvatorze, paszport mój do Włoch od roku już wyszedł!
— Do licha! rzekł Salvator, Justyn nie może przecie żądać paszportu w policji, to by na niego uwagę zwróciło.
— Pójdę do Jana Roberta, lecz on wyższy o głowę od Justyna.
— Poczekajno, czy Justynowi wszystko jedno gdzie wyjedzie?
— Wszystko jedno, aby tylko z Francji wyjechał.
— Dam ci więc paszport Ludowika.
— Zkąd go posiadasz?
— Ludowik jeździł na kilka dni do Holandji i powrócił