Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1209

Ta strona została przepisana.

Biedny nauczyciel złożył ręce i patrzył w Salvatora jak w bóstwo. Nareszcie z przerażeniem zapytał:
— A paszport?
— Niech cię głowa nie boli; oto jest paszport Ludowika. Jesteście jednego wzrostu i macie jeden kolor włosów nie masz zatem przyczyny obawiać się czegokolwiek.
— Więc tylko o powóz się postaram.
— Powóz zaprzężony będzie oczekiwał na ciebie u rogatki Croulebarbe.
— O wszystkiem więc pomyślałeś? Tak mi się zdaje, rzekł z uśmiechem Salvator.
— Oprócz o moich małych uczniach, powiedział Justyn z rodzajem wyrzutu.
W tej chwili ktoś trzy razy zapukał do drzwi.
— Zdaje mi się mój drogi, że ten co puka przynosi odpowiedź na twoje pytanie.
Justyn otworzył, i wykrzyknął z radości, ponieważ był to pan Miller, który przyszedł ze zwykłą poranną wizytą.
Opowiedziano mu o wszystkiem, a gdy pan Miller wyraził już swoje zadowolenie z tego co słyszał, Salvator dodał:
— Jedna tylko rzecz zachmurza szczęście Justyna drogi panie Millerze.
— Co takiego panie Salvatorze?
— Martwi się nieborak, kto go zastąpi przy jego małych uczniach.
— A czy to mnie nie ma? rzekł poprostu pan Miller.
— Czy nie mówiłem kochany Justynie, że idzie odpowiedź dla ciebie?
Justyn ucałował z wdzięcznością ręce pana Millera.
Ułożono, że pan Miller natychmiast zajmie się uczniami, ze względu na stan umysłu Justyna.
Podczas wakacyj uprzedzą rodziców, że dawny nauczyciel nie powróci, żeby zatem starali się o innego.
Salvator odszedł, zostawiając Millerowi staranie o szkole a Justynowi swobodę przygotowania pani Corby i Celestyny do zmian, jakie się gotowały; potem pobiegł szybko na ulicę św. Jakóba a o dziewiątej, leżał już rozciągnięty na swoich noszach pod jasnem słońcem poranku.
Salvator, jak widzimy, dobrze dzień rozpoczął; dowiemy się w rozdziale następnym, jak go zakończy.