Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1211

Ta strona została przepisana.

— Nie Bernardzie, zwyczajnym kłusem; nie potrzebujemy być w Cour-de-France przed godziną dziesiątą.
— A więc małym truchtem... Nie takbym ja chciał wieść pana.
— Jakże to mój chłopcze?
— Tak jak wiozłem cesarza w roku 1815, pięć mil na godzinę. Dodał po cichu: Alboż nie jesteś naszym cesarzem, panie Salvatorze, czyż, gdybyś rzekł: „Do broni!“ nie stanęlibyśmy wszyscy pod bronią? gdybyś powiedział: „ W pochód“ nie poszlibyśmy?
— Dobrze, dobrze, Bernardzie!... rzekł Salvator z uśmiechem.
— Mam być cicho!... Ba! czyż ten pan co tam siedzi nie jest pańskim przyjacielem, a zatem i moim?
Bernard zrobił ręką znak masoński.
— Tak, przyjacielu, należę do was, odrzekł Justyn.
Ruszyli w drogę i zginęli w tumanie kurzu i cieniach nocy.
Nie będziemy powtarzać rozmowy dwóch przyjaciół; można się domyśleć, że pełna była nadziei na przyszłość.
Pani Corby i Celestyna zachwycone były tem co się stać miało. Rozłączenie konieczne obecnie, nie mogło być wieczne, zbiorą się wszyscy znów w kółku rodzinnem, ażeby się więcej nie rozłączać.
Zmieniono konie w Villejuif i pospieszono dalej.
Salvator spojrzał na zegarek: było wpół do dziesiątej.
Po godzinie czasu ujrzano sylwetki wodotrysków Cour-de-France, ozdobne w trofea i postacie geniuszów na piedestałach, prawdziwy typ architektury Ludwika XV-go.
Pocztyljon przystanął, zsiadł z konia i drzwiczki otworzył.
— Jesteśmy na miejscu, panie Salvatorze, rzekł.
— Jakto! to ty Bernardzie?
— Tak, to ja!
— Zrobiłeś dwie stacje?
— A tak...
— Myślałem, że to niewolno.
— Czy może być co niewolno dla ciebie, panie Salvatorze?
— Jakżeś sobie poradził?
— A to się tak stało: Powiedziałem sobie: „Pan Salvator poświęca się dla dobra sprawy: potrzebuje zatem człowieka głuchego i ślepego, lecz z silnemi plecami. Otóż ja