Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1217

Ta strona została przepisana.

I wymierzył pistolet, który prawie zetknął się z piersią Salvatora. Jeszcze sekunda, a kurek byłby się opuścił i młodzieniec zginął. Ale w tejże samej chwili, zwierz jakiś skoczywszy niby tygrys, schwycił hrabiego za gardło: był to Roland. W skoku zachwiał ręką trzymającą pistolet i wystrzał poszedł w górę.
— A! doprawdy, kochany panie Loredanie, rzekł Salvator, czy wiesz, że mało brakowało, byś nie uśmiercił swego stryjecznego brata?
Pchnięty przez Rolanda, hrabia de Valgeneuse padł w tył i wypuścił pistolet.
Ale Roland nie puścił gardła.
— Cóż to! wyrzekł broniąc się psu, czy pan chcesz, żeby mnie ten pies rozszarpał?
— Roland, tu! zawołał Salvator, bywaj!
Pies z wielkim żalem puścił hrabiego i warcząc usiadł przy panu.
Loredan powstał na jedno kolano i wydobył z kieszeni sztylet. Ale dzięki nowemu wypadkowi, hrabia nie miał czasu użyć broni; po prawicy jego stał Jan Byk, po lewicy Murzyn.
Kiedy Salvator mówiąc do Rolanda, zawołał: „Tu bywaj!“ dwaj ludzie biorąc to za umówione hasło, przybiegli. Przypomniawszy sobie, że Salvator nie kazał się im ruszać z miejsca, aż zawoła: „bywaj!“ Jan Byk, spostrzegłszy przy świetle księżyca broń w ręku Loredana, schwycił tę rękę powyżej pięści i ścisnął w taki sposób, że aż staw zachrzęścił.
— Puść-no to cacko młodzieńcze, odezwał się, na nic ci się ono nie przyda.
I podwoił ciśnienie.
Pod żelaznemi mięśniami cieśli, pan de Valgeneuse wydał krzyk podobny do tego, jaki musi wydawać chory przy operacji nadzwyczajnej. Palce jego zmuszone były się otworzyć i wypuściły sztylet.
— Podnieś, Toussaint, rzekł Bartłomiej Lelong; będzie nam służyć do wygrzebywania fajek.
Toussaint schylił się i podniósł sztylet.
— Teraz, mówił dalej Jan Byk zwracając się do Salvatora, co mamy zrobić z tym panem?
— Macie włożyć mu chustkę w usta, odrzekł Salvator