Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1219

Ta strona została przepisana.

Toussaint wziął konia za uzdę i poszli ku kracie.
Salvator zbliżył się.
— Znasz chatkę nad wodą? rzekł.
— Czy tę, gdzieśmy się zbierali przed dwoma tygodniami?
— Tę samą.
— O! znam jak dom własnej matki, panie Salvatorze.
— Otóż, tam delikatnie złożycie hrabiego.
— A jest tam nawet łóżko, będzie mu jak w niebie, wtrącił Jan Byk.
— Będziecie go pilnować, ty i Toussaint.
— Dobrze.
— W szafie jest posiłek na dwa dni: chleb i wino.
— Na dwa dni... więc mamy go pilnować dwa dni?
— Tak... Jeśli mu się zechce jeść lub pić, to wyjmiecie chustkę i rozwiążecie ręce.
— Oczywiście, każdy żyć przecie musi.
— Złe przysłowie, Janie Byku, otucha dla łotrów.
— O! jeżeli pan życzy sobie, ażeby nie żył, panie Salvatorze, odrzekł Jan Byk czyniąc gest taki, jakby wielkim palcem przyciskał gardło drugiemu, to dosyć powiedzieć jedno słowo i koniec.
— Nieszczęśliwy, przestań! zawołał Salvator, nie mogąc powstrzymać uśmiechu na myśl o tem ślepem poświęceniu.
— Jeżeli nie, to nie, nie ma o czem mówić, rzekł Jan Byk.
Salvator chciał podejść ku grupie otaczającej hrabiego na koniu, ale cieśla go zatrzymał.
— Ale, panie Salvatorze, rzekł.
— Cóż takiego?
— Kiedy go można wypuścić?
— Pojutrze o tej godzinie. Będziecie dbać zarówno o konia, jak o człowieka.
— Lepiej, niż o człowieka, lepiej, mówił Jan Byk, bo z pewnością człowiek nie wart tyle co koń!
— O północy niech koń stoi osiodłany przed drzwiami. Jeden z was rozwiąże sznury, drugi roztworzy drzwi. Wypuścicie więźnia i życzyć mu będziecie szczęśliwej drogi.
— Czy mamy wrócić do Paryża?
— Koniecznie do Paryża. Ty Bartłomieju, weźmiesz się do roboty, jak gdyby nigdy nic, i powiesz Murzynowi, ażeby uczynił to samo.
— I koniec?