Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1223

Ta strona została przepisana.

— Róża, nieprawdaż? rzekł Salvator do psa; Róża?
Brezyl zawył z wściekłością.
— To tu, rzekł Salvator, usiłowano zabić Różę?
— Kto to jest Róża? zapytał generał.
— Jedno ze zniknionych dzieci, które jakoby pan Sarranti usiłował zabić.
— Usiłował? powtórzył generał, więc pan pewny jesteś, że zabójstwo nie zostało dokonane?
— Nie, na szczęście.
— A dziewczynka?
— Powiedziałem ci, generale, że dziewczynka żyje.
— Znasz ją pan?
— Znam.
— Dlaczegóżby jej nie wypytać?
— Bo nie chce odpowiadać.
— Cóż robić tedy?
— Pytać Brezyla! wszak on odpowiada, jak pan widzisz.
— Więc idźmy dalej.
— Naturalnie! odrzekł Salvator.
Powrócono do Brezyla, który drapał i gryzł ziemię z wściekłością.
Salvator z zamyśleniem spoglądał na psa.
— Tu ktoś musi być pochowany, rzekł generał.
Salvator potrząsnął głową.
— Nie, odpowiedział.
— Dla czego?
— Bo mówiłem panu, że dziewczynka żyje.
— Ależ chłopczyk?
— Nie tu pochowany.
— A wiesz pan gdzie?
— Wiem.
— Więc chłopczyk umarł?
— Umarł.
— Zamordowany?
— Utopiony.
— A dziewczynka?
— Dziewczynka miała być zarżnięta nożem.
— Gdzie?
— Tu.
— A kto przeszkodził temu morderstwu?
— Brezyl.
— Brezyl?