Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1231

Ta strona została przepisana.

Rzućmy nasamprzód okiem na Justyna i Minę, którzy w ucieczce przez pola zatrzymali się. Mina, klęcząc w zbożu, modliła się, ażeby Bóg strzegł Salvatora od wszystkiego złego; Justyn dostał się za mur i przyjmował udział w walce, która zakończyła się ujęciem Loredana.
Justyn więc i Mina mogli jeszcze z daleka widzieć konia który prowadzony przez dwóch Mohikanów, unosił hrabiego de Valgeneuse.
Przycisnęli się do siebie i między dwoma pocałunkami wymówili imię Salvatora; potem uciekli, szukając miedzy, gdzieby stąpić nogą, ażeby nie zgnieść jakiego bławatka.
Mieli oni cześć dla tego pięknego kwiatka polnego; bo przypominamy sobie, że to podczas pięknej wiosennej nocy, podobnej do tej, Justyn na polu zasłanem bławatkami i makami, znalazł Minę uśpioną pod czujnem okiem księżyca.
Wyszedłszy na szerszą drogę, mogli wziąć się pod rękę i iść razem; po kilku minutach stanęli naprzeciw gęstwiny, gdzie ukryta była kareta.
Bernard poznał Justyna, i widząc go z młodą panienką, zaczął się dorozumiewać dramatu, w którym odgrywał rolę. Zdjął z uszanowaniem kapelusz, a gdy młoda para dogodnie umieściła się w karecie, dał wyrazisty znak, który można było tłomaczyć zapytaniem:
— A teraz gdzie mam jechać?
— Drogą północną, odpowiedział Justyn.
Bernard ruszył tą samą drogą, którą przybył, i powóz niebawem znikł na drodze paryskiej, trzeba było bowiem przejechać cały Paryż od rogatki Fontainebleau do Villette.
Życzmy szczęśliwej drogi młodej parze i wróćmy do więźnia.
Wprowadzić pana de Valgeneuse do chaty nie było wcale trudno; ale jak tu wprowadzić konia? Chata była maleńka, trzej ludzie i jeden koń w podobnym lokalu nie zmieściliby się łatwo.
— Do licha! odezwał się Jan Byk, nie przyszło nam to do głowy.
— Ani panu Salvatorowi, dodał Toussaint.
— Jakiś ty głupi! Cóż to, on miał o tem myśleć?
— Jakto? Alboż to on nie myśli o wszystkiem?
— Skoro nie pomyślał, to my pomyślmy, odpowiedział Jan Byk.