Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1233

Ta strona została przepisana.

— Do zamku Viry, rozumiesz
— A! to prawda.
— A co! Tybyś nie wymyślił tego? rzekł Jan Byk twórczością swą dumny.
— Nie.
— I ta myśl zdaje ci się dobrą?
— Doskonałą.
— Więc odwiążmy panicza, rzekł Jan Byk.
— Odwiążmy go, powtórzył Murzyn, który widział tylko oczami swego przyjaciela.
— Ale nie!
— To go nie odwiązujmy.
— Ale owszem!
— A! już nic nie rozumiem, odezwał się Murzyn.
— A cóż ty, u djabła masz tu do rozumienia?
— Jednakże... żeby coś zrobić...
— Trzymaj tylko konia.
— Dobrze. Ale ty powiadasz: „rozwiążmy,“ lecz jeżeli będziemy go odwiązywać razem, to nikt nie będzie trzymał konia.
— To prawda.
— Jak odwiążemy osobę, to nam koń może uciec.
— I to prawda.
— Więc go nie odwiązujmy... Ja sam go od wiążę, a ty przez ten czas trzymaj czworonogiego.
— Więc do rzeczy! rzekł Toussaint biorąc za uzdę.
Jan Byk poszedł najsamprzód, do wierzby, wziął z niej klucz i otworzył drzwi od chaty, potem ponieważ lubił światło, zapalił małą lampkę. Nareszcie po skończeniu przygotowań, odwiązał więźnia i zsadził go z konia, jak dziecko poliszynela.
— Teraz, lewe ramię naprzód, marsz! zawołał do Murzyna, unosząc hrabiego do wnętrza chaty.
Toussaint nie dał sobie dwa razy powtórzyć komendy; nim się jego towarzysz odwrócił, już dosiadł konia i popędził z taką szybkością, jak gdyby miał dostać cały Paryż stanąwszy u mety.
Przybywszy do kraty zamkowej, zastał ją zamkniętą;, gotował się przeleźć przez mur, kiedy dało się słyszeć warczenie psa, a Brezyl położył obie łapy na sztachetach.
— Aha! pomyślał Toussaint, skoro tu jest Roland to i pan Salvator znajduje się niedaleko.