nienki“ nie był pierwszym, jaki obił się o uszy Justyna, Nieraz idąc przedmieściem pod rękę z Miną, uważał spojrzenia ironiczne przechodniów, a na ich ustach uśmiechy dwuznaczne.
Życie takie nie było podobnem do zniesienia.
Justyn myślał wprawdzie o przeprowadzeniu się, ale opuściwszy jedną okolicę, można było trafić na gorszą i dać pozór złośliwości ludzkiej. A przytem, w gruncie, byłoż to łatwem opuścić dom, w którym żyli tak szczęśliwie? czyż to nie byłoby zarazem odrzuceniem gdzieś cząstki siebie samego? czyż całe życie tych czterech istot nie było niezatartemi głoskami zapisane na ścianach tych dwóch pięter?
Nie, było to więcej niż trudne; było niepodobne! Porzucili więc myśl wyniesienia się z domu, ale ponieważ trzeba było coś postanowić dla zamknięcia ust plotkarzom, zamierzono poradzić się starego nauczyciela.
Do niego zresztą, udawano się zawsze we wszystkich, trudniejszych razach.
Pan Miller przyszedł w godzinie zwyczajnej; pozostawiono panienkę na górze; matka, na ten raz, zeszła do pokoju syna i tak we czworo złożyli radę familijną. Zdanie starego nauczyciela było bardzo proste.
— Dajcie jutro na zapowiedzie i odbądźcie ślub za dwa tygodnie.
Justyn krzyknął radośnie. Zdanie Millera odpowiadało życzeniu jego serca. Rzeczywiście, małżeństwo w jednej chwili położyłoby koniec wszelkim podejrzeniom.
Nie było co się namyślać, ani szukać innego sposobu; ten był prawdziwym, dobrym, jedynym. I byłoby na tem stanęło, gdyby matka nie wyciągnęła ręki.
— Zaraz, rzekła, jeden mam tylko do zrobienia zarzut, ale jest ważny.
— Jaki? zapytał Justyn bledniejąc.
— Nie ma zarzutu, rzekł stary nauczyciel.
— Jest, panie Millerze, odpowiedziała pani Corby.
— Jaki? Zobaczymy.
— Powiedz! matko! przemówił Justyn głosem drżącym.
— Nie znamy rodziców Miny.
— Tem łatwiej może ona sobą rozporządzać, skoro zależy tylko od samej siebie, odparł stary nauczyciel.
— Przytem, nieśmiało ozwała się Celestyna, rodzice Miny
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/125
Ta strona została przepisana.