Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1250

Ta strona została przepisana.

— Nadewszystko dla twego dziecka, mówił dalej Toussaint, wiedząc, że o tym przedmiocie może mówić bezkarnie, dla twego dziecka, któremu lekarz zalecił pobyt na wsi.
Cieśla drgnął i puścił towarzysza.
— Masz żonę cierpiącą i chore dziecko? odezwał się Valgeneuse, możesz im obojgu powrócić zdrowie i wahasz się?
— Otóż nie, do kroćset siarczystych piorunów! zagrzmiał cieśla, nie waham się.
Toussaint dygotał: Valgeneuse zaledwie oddychał, bo niepodobna było domyślać się czy Jan Byk odmówi, czy przyjmie.
Jan popatrzył z kolei na więźnia i na towarzysza.
— Przyjmujesz? zapytał hrabia.
— Przyjmujesz? zapytał Toussaint.
Byk podniósł rękę uroczyście.
— Posłuchajcie, rzekł, powiadam wam na tego Boga, który jest w niebiosach, na tego Boga, który nagradza dobrych, a karze złych, kto pierwszy z was wymówi choćby jedno słówko o tym przedmiocie, tego uduszę! Teraz niech się który z was odezwie, jeśli chce.

XI.
Gdzie groźba nie więcej wskóra, niż prośba.

Była chwila milczenia, w ciągu której hrabia de Valgeneuse po raz trzeci zmienił baterję. Próbował upoić, potem przekupić dwóch Mohikanów; obie próby się nieudały; postanowił ich zastraszyć.
— Jeżeli już nie wolno mówić o pieniądzach, rzekł zwracając się do Jana Byka, to czy wolno mówić o czem innem?
— Proszę, rzekł lakonicznie Jan Byk.
— Ja znam człowieka, który wam straż nademną polecił.
— Winszuję panu, rzekł Jan Byk, życzę więcej podobnych znajomości, ale jeśli mam prawdę powiedzieć, myślę, że one są rzadkie.
— Wyszedłszy ztąd, prowadził dalej rezolutnie rzecz pan de Valgeneuse, bo czy dziś, czy jutro wyjdę ztąd przecie, nieprawdaż?...
— Zapewne, odpowiedział cieśla.
— Wyszedłszy, zaniosę skargę, a w godzinę potem on będzie ujęty.