Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1258

Ta strona została przepisana.

— Zajmie mnie, i nawet wielce... Opowiadaj pan, opowiadaj.
Salvator skłonił się na znak zgody.
— Przypominasz sobie, kochany kuzynie, rzekł, w jaki fatalny i nieoczekiwany sposób zmarł pan margrabia de Valgeneuse, twój stryj, a mój ojciec.
— Doskonale.
— Przypominasz sobie też, że on nigdy nie chciał mnie urzędowo przyznać, nie dlatego, iżby mnie sądził niegodnym swego imienia, ale przeciwnie, dla tego, że przyznając, mógłby mi tylko pozostawić piątą część swojego majątku.
— Pan Konrad musi lepiej niż ja być obeznany z przepisami kodeksu, dotyczącemi dzieci nieprawych... Sam będąc prawym synem, nie miałem nigdy sposobności zajmować się tem.
— E! nie ja się tem zajmowałem, ale mój biedny ojciec. Tak dalece zajmował się, że nawet w dzień śmierci posłał po notarjusza, poczciwego Baratteau...
— Tak, i nikt dotąd nie wie dla czego po niego posłał. Pan przypuszczasz, że zapewne dla wręczenia mu testamentu na twoję korzyść?
— Nie przypuszczam, ale jestem pewny.
— Jesteś pewny?
— Tak.
— A to jakim sposobem?
— W przeddzień ojciec mój, jakby przeczuwając grożące mu nieszczęście, chociaż słuchać go nie chciałem, oznajmił mi co chce uczynić, a raczej uczynił.
— Znam tę historję testamentu.
— Znasz pan?
— Znam według tego przynajmniej, jak mi sam powiedział. Margrabia zrobił testament olograficzny, który miał doręczyć panu Baratteau, ale nim go doręczył czy po doręczeniu, punkt ten jakkolwiek ważny nie został wyświecony, margrabia padł tknięty apopleksją. Wszak tak?
— Tak, mój kuzynie... z zastrzeżeniem przecież jednego szczegółu.
— Jakiego?
— Ze dla większej ostrożności margrabia zrobił nie jeden testament, ale dwa.
— Ha! ha! ha! dwa testamenty?