Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1259

Ta strona została przepisana.

— Zupełnie jednakowe, mój kuzynie.
— W których przekazał ci swój majątek i imię?
— Najzupełniej.
— Co za nieszczęście, że z obu tych testamentów nie pozostał ani jeden!
— Tak, to fatalność.
— Więc margrabia zapomniał ci powiedzieć, gdzie one są? Jeden przeznaczony był dla doręczenia notarjuszowi, drugi miał być oddany mnie samemu.
— A tym czasem?
— Tymczasem margrabia zamknął go w tajemnej szufladce małego kantorka, stojącego w jego sypialni.
— Ależ, rzekł Loredan bystro patrząc na Salvatora, mnie się zdawało, że pan nie wiedziałeś, gdzie był ten szacowny testament.
— Wtedy jeszcze nie wiedziałem.
— A dziś?
— Dziś, odpowiedział Salvator, wiem.
— Aha!... odezwał się Loredan, opowiedz mi: rzecz staje się ciekawą!
— Przepraszam! ale chciałeś podobno, ażebym ci nasamprzód opowiedział, jakim sposobem żyję, lubo każdy ma mnie za umarłego. Zaprowadźmy porządek w opowiadaniu: będzie ono przez to jaśniejsze i bardziej zajmujące.
— Owszem, proszę cię o jak największy porządek mój kuzynie. Słucham...
Salvator zaczął:
— Pominiemy więc, kochany kuzynie, dzieje testamentów, które ci się nie wydają jasnemi, a może wrócimy do nich później i rzucimy na nie światło, którego w tej chwili zdaje się być pozbawione. Jeżeli chcesz, rozpoczniemy od tej chwili moją historję, kiedy czcigodna twoja rodzina, która aż dotąd raczyła uważać mnie za krewnego do tego stopnia, iż nawet marzyła czas jakiś o połączeniu mnie z panną Zuzanną, odtąd uważając za obcego, kazała mi wynieść się z pałacu przy ulicy Bac.
Loredan skinął głową na znak, że zgadza się, ażeby opowiadanie wyszło z tego punktu.
— Przyznasz kochany kuzynie, mówił dalej Salvator, że nie uczyniłem najmniejszych trudności w zastosowaniu się do tego wezwania.