Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1269

Ta strona została przepisana.

Uśmiech nieubłaganej nienawiści i głębokiej zemsty zarysował się na ustach Loredana.
— Owóż, mówił Salvator, wczoraj, kiedym szedł na pocztę zamówić konie, któremi odjechało tych dwoje szczęśliwych, przechodziłem obok domu sprzedaży publicznych, zdaje mi się na ulicy des Jeuneurs; tam wystawiono sprzęty mające się sprzedawać przez licytację...
— Co mi o tem prawisz, panie Salvatorze, rzekł Loredan, co mnie obchodzą sprzęty wystawione na ulicy des Jeuneurs?
— Gdybyś miał był cierpliwość poczekać z pół minuty, kochany kuzynie, byłbyś nie wymówił rzeczy mało uprzejmej, i byłbyś uczuł budzący się początek zajęcia, jestem pewny.
— Słucham więc! odparł Loredan zakładając niedbale nogę prawą na lewą.
— Otóż na widok jednego ze sprzętów wydarł mi się okrzyk zdziwienia. Zgadnij, co poznałem w tym natłoku?
— Jakże u djabła mam zgadnąć?
— Słusznie, to niepodobna... Otóż poznałem ów mały kantorek z różanego drzewa, który należał do mego ojca i który on tak lubił, ponieważ darowała mu go matka, mająca go jeszcze, jak powiedziałem, może po prababce.
— Winszuję! Domyślam się całej sprawy: zapłaciłeś z jakie pięćdziesiąt franków za ten sprzęt różany, który w tej chwili stanowi ozdobę salonu pana Salvatora.
— Sześćdziesiąt, kochany kuzynie; kupiłem go za sześćdziesiąt franków; doprawdy, wart był tej ceny!
— Z powodu wspomnień?
— Najsamprzód... a przytem z powodu papierów, jakie zawierał.
— Aha! odezwał się Loredan, zawierał papiery?
— Tak, i nader szacowne!
— I papiery te były starannie przechowane przez rozmaitych właścicieli, przez ręce których przeszedł?... Rzeczywiście, panie Salvatorze, niebo czyni cuda dla ciebie!
— Tak, panie, poważnie odpowiedział Salvator. Potem, zwyczajnym tonem: Chociaż ten cud nie jest tak wielkim, jak się zrazu wydaje: osądzisz sam.
— Słucham.
— O! widzę dobrze, iż bacznie słuchasz... Zaniosłem więc sprzęt do siebie...