Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1270

Ta strona została przepisana.

— Zaniosłeś go!
— A no tak, na moich noszach... Wszak jestem posłańcem? rzekł Salvator z uśmiechem.
— Prawda, przyznał Loredan ugryzłszy się w usta.
— Kiedym już ustawił u siebie kantorek, który tak lubiłem, przyszła mi ochota zbadać go szczegółowo. Otworzyłem szufladki jedna po drugiej: wypróbowałem wszystkie zamki, wymierzyłem wszystkie zagłębienia; otóż przy tem ostatniem zajęciu spostrzegłem, że szuflada środkowa, ta która służyła za kasę, ma dno podwójne!...
Oczy Loredana utkwione były w Salvatora, jak dwie strzały.
— Nieprawdaż, że to zajmujące? mówił dalej Salvator. No, nie chcę nadużywać twej ciekawości. Podwójne to dno było skrytką, doszedłem tajemnicy i otworzyłem je.
— I cóż w niem było?
— Jeden tylko papier.
— Jaki?
— Ten sam, któregośmy tak długo szukali, kochany kuzynie!
— Testament? krzyknął Loredan.
— Testament!
— Testament margrabiego?
— Testament margrabiego, który zapisuje synowi swemu Konradowi całość swego majątku, w nieruchomościach i ruchomościach, pod warunkiem, że przyjmie tytuł, nazwisko i herb naczelnika rodu Valgeneuse.
— Niepodobna! zawołał Loredan.
— Oto jest, kuzynie, rzekł Salvator, dobywając papier z kieszeni.
Loredan mimowolnym ruchem żywo wyciągnął rękę, ażeby go wziąć.
— O! nie, mój dobry kuzynie! rzekł Salvator ściągając papier do siebie. Akt ten, rozumiesz dobrze, powinien zostać w rękach tego kogo obchodzi, ale owszem, przeczytam ci go!
I Salvator rozpoczął czytać:
„Jestto duplikat mojego testamentu olograficznego, którego druga kopia złożoną będzie w ręce pana Piotra Mikołaja Baratteau, notarjusza przy ulicy Varennes w Paryżu, każda z kopij pisana jest moją własną ręką i ma wartość oryginału.