Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1284

Ta strona została przepisana.

Nareszcie Babolin, po zniknieniu Babylasa, Brocanty, wrony, widząc ostatniego z psów na ulicy, już także okraczał okno, tak potężną jest siła przykładu, gdy pan z Montrouge zatrzymał go za tył od spodni.
Nastąpiła chwila walki o to, czy pan z Montrouge puści tył od spodni Babolina, czy też Babolin puści poręcz okna, co widząc pan z Montrouge, który pewniejszym snać był trwałości poręczy, niż spodni:
— Mój chłopcze, odezwał się, dostaniesz pięć franków jeżeli...
Zatrzymał się, znał on wartość tego, co nazywają sensem zawieszonym.
Babolin w tej samej chwili puścił poręcz i pozostał zawieszony poziomo u ręki gościa.
— Jeżeli co? spytał.
— Jeżeli dasz mi sposobność rozmówienia się z Różą.
— A gdzie te pięć franków? zapytał roztropnie Babolin.
— Oto są, odrzekł pan kładąc mu je w rękę.
— Prawdziwe pięć franków?
— Obejrzyj, odparł gość.
Babolin oglądał, ale wątpiąc o świadectwie swych oczu:
— Zobaczymy, czy dźwięczą, rzekł.
I upuścił na podłogę sztukę, która zadźwięczała srebrem.
— Pan powiadasz, że chcesz widzieć się z Różą?
— Tak.
— Zapewne nie dla tego, żeby jej jaką krzywdę wyrządzić?
— To także! przeciwnie.
— To chodźmy.
I Babolin otworzywszy drzwi rzucił się na schody piętrowe.
— Chodźmy, zawołał gość, który wstępował po schodach z taką szybkością, jakby kroczył po schodach wiodących do raju.
W jednej chwili stanęli u drzwi od pokoju Róży, przy których gość zatrzymał się tyle tylko, ile potrzeba było czasu do zanurzenia palców w porcelanowej tabakierce i spuszczenia okularów na nos.