Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1285

Ta strona została przepisana.
XVIII.
Po co rzeczywiście pan z Montrouge przyszedł do Brocanty.

W chwili, gdy pan z Montrouge, poprzedzony przez Babolina, schylał swą długą kibić, ażeby dostać się do pokoiku, Róża siedziała przed stolikiem z laki podarunkiem Reginy i zajęta była barwieniem kwiatów od Petrusa.
— Słuchaj Różo, odezwał się Babolin, jeden pan z Montrouge chce się z tobą rozmówić.
— Ze mną? odrzekła Róża podnosząc głowę.
— Z tobą osobiście.
— Tak, z tobą, kochane dziecię, odezwał się gość wznosząc niebieskie okulary na czoło, ażeby zobaczyć dziewczynkę gołemi oczyma, które doznawały raczej utrudnienie, niż pomocy przez założenie szkieł.
Róża wstała. Od trzech miesięcy urosła nadzwyczajnie.
Nie było to już chorobliwe i nędzne dziecko, które widzieliśmy na ulicy Triperet: była to dziewica blada, szczupła i delikatna jeszcze, lecz to pochodziło z wzrostu. Przeniesiona w atmosferę odpowiedniejszą swemu organizmowi, rozwinęła się znacznie: był to młody krzew wysmukły i giętki, zawsze gotowy ugiąć się pod lada wiatrem, ale już w rozkwicie. Ukłoniła się gościowi i patrząc zdziwionemi oczyma.
— Słucham tedy, rzekła, co mi pan masz powiedzieć?
— Moje dziecię, rzekł gość swym najsłodszym głosem, przysłany jestem przez osoby, które cię bardzo kochają.
— Przez nimfę Caritę? zawołało dziecię.
— Nie, nie znam nimfy Carity, odparł gość z uśmiechem.
— To przez pana Petrusa?
— Ani przez pana Petrusa.
— To chyba przez pana Salvatora.
— Właśnie, odpowiedział gość, przez pana Salvatora.
— A! mój dobry pan Salvator! on zapomina o mnie, nie widziałam go już ze dwa tygodnie.
— Dlatego właśnie przychodzę. „Kochany panie, rzekł on do mnie, pójdź zobacz się z Różą; upewnij ją, żem zdrów i proś, ażeby ci odpowiedziała na zapytania tak, jak gdybym ja sam ją pytał.“
— A więc, odezwała się Róża nie zważając na ostatnią, część frazesu, zdrów jest pan Salvator?