Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1286

Ta strona została przepisana.

— Zupełnie.
— Kiedyż go zobaczę?
— Jutro, może pojutrze... W tej chwili jest bardzo zajęty, i dlatego to ja przychodzę w jego imieniu.
— Siadaj pan, rzekła Róża podsuwając gościowi krzesło.
Babolin zaś widząc, że Róża pozostaje z przyjacielem Salvatora i że tym sposobem nie ma się czego obawiać, ciekawy wreszcie, co się stało z Karamelą, Babylasem i innemi psami, z wroną i Brocantą, wyniósł się pocichu, gdy pan z Montrouge zasiadłszy, zsunął znów okulary na nos i wyciągał szczyptę tabaki. Potem, dobrze się zapewniwszy, że drzwi za Babolinem zamknięte:
— Powiedziałem ci, moje dziecię, mówił nieznajomy, że pan Salvator włożył na mnie obowiązek zadania ci kilku pytań.
— Słucham pana.
— I odpowiesz mi szczerze?
— Skoro pan przychodzisz w imieniu pana Salvatora...
— Powiedz mi tedy, czy przypominasz sobie swoje pierwsze lata dziecinne?
Róża bystro spojrzała na pytającego.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Pytam, czy pamiętasz swych krewnych?
— Jakich? zapytała Róża.
— Ojca i matkę?
— Ojca trochę, matki wcale.
— A stryja?
Róża widocznie zbladła.
— Jakiego stryja? zapytała.
— Stryja Gerarda.
— Stryja Gerarda?
— Tak, czy zobaczywszy, poznałabyś go?
Lekkie drżenie zaczęło trząść członkami Róży.
— O! z pewnością, rzekła. Czy masz pan o nim jakie wiadomości?
— Mam! odpowiedział gość.
— Żyje więc jeszcze?
— Żyje.
— A!...
Dziewczyna zawahała się: znać było, że gwałt sobie zadaje, ażeby przezwyciężyć wstręt.
— A pani Gerard? rzekł pan z Montrouge unosząc oku-