Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1292

Ta strona została przepisana.

bezwarunkowa, całego naszego systemu edukacyjnego, który szwankuje w tysiącu szczegółach.
— Nie dzieląc całkowicie opinij twoich w tym przedmiocie, Gibassier, odparł pan Jackal, mniemam, że istotnie wiele jest do zrobienia w tej ważnej materji. Ale pozwól sobie powiedzieć, że nietyle mnie w tej chwili zajmuje wychowanie dzieci, ale sposób, w jaki wykształciłeś twoję suczkę?
— O! sposób bardzo prosty ekscelencjo.
— Przecież?
— Trochę łagodności i dużo bata.
— Dawno ją masz u siebie, Gibassier?
— Od śmierci margrabiny.
— Kogo nazywasz margrabiną?
— Jednę z moich kochanek, która była zarazem właścicielką Karameli.
Pan Jackal uniósł okularów i spojrzał na Gibassiera.
— Kochałeś się w margrabinie, Gibassier? zapytał.
— Ona przynajmniej kochała się we mnie, odpowiedział Gibassier ze skromną miną.
— Prawdziwa margrabina?
— Nie zapewniam, żeby jeździła w powozach królewskich... ale widziałem jej dyplomy.
— Winszuję ci, Gibassier i jednocześnie ubolewam, skore uwiadamiasz mnie o życiu i zarazem o śmierci tej arystokratycznej osoby... Więc ona umarła?
— Tak przynajmniej utrzymuje.
— Nie byłeś więc w Paryżu, kiedy zaszła ta katastrofa?
— Nie ekscelencjo, byłem wtedy tam... na Południu.
— Gdzie podróżowałeś dla zdrowia, jak raczyłeś mi oświadczyć.
— Tak, ekscelencjo... Raz, spotkała mnie Karamela, która była niemym, jeżeli nie ślepym świadkiem naszej miłości. Miała ona u szyi uwiązany list, w którym margrabina oznajmiła mi, że mając wydać ostatnie tchnienie w sąsiedniem mieście, posyła Karamelę, ażeby zaniosła ostatnie pożegnanie.
— O! to łzy wyciska z oczu! rzekł pan Jackal wycierając nos z łoskotem. I adoptowałeś Karamelę?
— Tak, ekscelencjo. Przed sześciu czy ośmiu miesiącami przedtem rozpocząłem jej wychowanie: prowadziłem ją dalej od punktu, na którym zaprzestałem, i stała się to-