W tej samej chwili pan Jackal i Gibassier zakręcali na ulicę Urszulinek.
— W samą porę, rzekł pan Jackal, gdyby nas nie poznano, całe to miłe towarzystwo spadłoby nam na kark.
— Czy mamy przyspieszyć kroku, ekscelencjo?
— Nie, ale czy nie jesteś niespokojny o Karamelę? Mnie obchodzi to zajmujące stworzenie, którego będę może potrzebował dla ujęcia jednego znajomego mi psa.
— Dlaczego miałbym być niespokojny? Jakim sposobem znajdzie twój trop?
— O! nie ma się o co niepokoić; ona jest w bezpiecznem miejscu.
— A gdzie?
— U Barbettyby w zaułku Vignes, gdzie przyciągnęła Babylasa!— Aha! tak, tak, u Barbetty... Czekaj-no, czy to nie ta wynajemczyni krzeseł Avoine’a?
— I moja, ekscelencjo.
— Nie myślałem, żebyś miał obyczaje tak religijne, Gibassier.
— Cóż robić, ekscelencjo! Starzeję się, zdaje mi się, że czas już pomyśleć o zbawieniu duszy.
— „Amen!“ odezwał się pan Jackal czerpiąc szczyptę tabaki i zażywając z wielkim łoskotem.
I obaj spuścili się ulicą św. Jakóba, gdzie pan Jackal wchodząc do powozu pożegnał Gibassiera, który znowu zwrócił się na ulicę Pocztową, i wszedł do wynajemczyni krzeseł, dokąd my nie myślimy się udawać za nim.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1296
Ta strona została przepisana.
Koniec tomu jedenastego.