mężczyzn, dwudziestopięcioletnie kształcenie się, rozwijają w nich zdolności i nadają pozorną wyższość inteligencji nad kobietą, lecz, że przyjdzie czas, kiedy przy zrównaniu edukacji zrównają się inteligencje. Petrus wierzyć temu nie chciał i utrzymywał co do kobiet swój system życia roślinnego, lub co najwyżej zwierzęcego.
Był to więc młodzieniec zużyty, jak powiedzieliśmy. Podobny on był do tych roślin zwrotnikowych, które trzymane w szklarniach, więdną i giną. Ale niechaj zamiast sztucznej atmosfery, przyjdzie płodne ciepło słońca gorącego, ożywiają się i świetnieją.
Ludowik wreszcie nie miał żadnej świadomości tego moralnego więdnienia. Wtedy dopiero, kiedy miłość, to słońce ogrzewające mężczyznę, miało spuścić swe najgorętsze promienie, uczuł, że się ożywia.
Podczas tego to właśnie czystego snu Róży, od której oczu oderwać nie mógł, jak powiewy wonne uderzyły mu do głowy tchnienia młodości i miłości, które zazwyczaj ochładzają czoło młodzieńców dwudziestoletnich: a u Ludowika spóźniły się one o siedm lat.
Jaką nazwę nadać temu dreszczowi, który w jednej chwili przebiegł po całem jego ciele? Jak nazwać nieznaną emanację, która czoło jego kropliła? Co powiedzieć o wzruszeniu, jakie pochwyciło duszę nagle i tak gwałtownie, niespodziewanie? Byłaż to miłość? Nie, to niepodobna. Mógłże temu wierzyć on, który przez całą swą młodość walczył przeciw niej i szydził.
A przytem, czyż można było uczuć miłość dla tego dziecka, dla tej dziewczynki bez matki, dla tej cyganki? Nie, było to tylko zajęcie... O, tak! Ludowik zeznawał przed sobą, że bardzo żywo zajął się Różą.
Nasamprzód, zrobił pewien rodzaj zakładu z chorobą, pojedynek, który chciał odbyć ze śmiercią. Za pierwszym rzutem oka na Różę, powiedział:
— To dziecko nie będzie żyło!
Później widział ją znowu w pracowni Petrusa, widywał w jej mieszkaniu, kiedy chorowała na febrę, widział siedzącą nad rowem i błagającą słońca, aby ją rozgrzało, jak kwiatek i powiedział:
— Jaka szkoda, że to biedne dziecko nie może żyć!
Potem śledził ją w prędkim rozwoju umysłowych zdolności, deklamującą wiersze z Janem Robertem, uczącą się
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1304
Ta strona została przepisana.