Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1317

Ta strona została przepisana.

— Więc, przerwał bojaźliwie pan Gerard, będę miał zaszczyt jeszcze widywać się z panem?
— Cóż robić, kochany panie Gerard! Nie wiem dlaczego, czuję dla pana prawdziwe przywiązanie: sympatje nie tłómaczą się niczem. Nie mogąc przeto bywać u pana, ile razy bym sobie życzył, zmuszony jestem prosić, ażebyś bezwarunkowo przynajmniej dwa razy na tydzień zaszczycał mnie swą wizytą. Spodziewam się, że ci to nie będzie nieprzyjemnem.
— W którem miejscu mam panu oddawać wizyty? zapytał z pewnem wahaniem pan Gerard.
— W biurze, jeśli pan zechcesz.
— A biuro pańskie znajduje się...
— W prefekturze policji.
Na te słowa pan Gerard przewrócił głowę w tył i jak gdyby źle posłyszał, powtórzył.
— W prefekturze policji?...
— Tak jest, przy ulicy Jerozolimskiej... Czemuż to pana dziwi?
— W prefekturze policji! powtórzył Gerard głosem cichym i niespokojnym.
— A! jakąż pan masz ciężką inteligencję!
— Nie, nie, rozumiem, pan chcesz się zapewnić, żebym nie wyjechał z Francji.
— O! bynajmniej. Przecież domyślasz się, że mam na ciebie oko, i że gdyby ci się zachciało opuścić Francję, znalazłbym łatwo sposób przeszkodzenia...
— A jeżeli daję słowo honoru...
— Zapewne, byłoby to rękojmią, ale mnie chodzi bardzo o to, żeby się z panem widywać. Cóż u licha, panie Gerard, toż ja dosyć robię dla ciebie, zróbże i pan co dla mnie nawzajem.
— Będę bywał, odpowiedział zacny filantrop spuszczając głowę.
— Musimy się tedy umówić o dnie i godziny.
— Tak, odpowiedział machinalnie pan Gerard.
— Więc co do dni, cóżbyś pan naprzykład powiedział o środzie, dniu Merkurego, i o piątku, dniu Wenery? Czy te dwa dni przypadłyby panu do smaku?
Gerard potwierdził skinieniem głowy.
— A teraz, co do godzin... Cobyś pan powiedział o siódmej zrana?