Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1333

Ta strona została przepisana.

— I to nie.
— Mianowano cię malarzem nadwornym najjaśniejszego cesarza austrjackiego, z płacą dziesięć tysięcy reńskich rocznie?
— Nie, stryju.
— Więc się zadłużasz?
Petrus się zarumienił.
— Wziąłeś na rachunek od stolarza, rymarza, tapicera, a ponieważ wziąłeś pod nazwiskiem barona Herbela de Courtenay i ponieważ znają cię, jako mojego bratanka, przeto ci pokredytowano.
Petrus spuścił głowę.
— Tylko, mówił dalej generał, pamiętaj sobie, że jak ci ludzie przyjdą do mnie z rewersami, to powiem im: „Baron Herbel? Nie znam go!“
— Bądź spokojny, stryju, oświadczył Petrus, nigdy nie przyjdą do ciebie.
— A do kogo?
— Do mnie.
— I ty będziesz miał czem ich zaspokoić?
— Postaram się.
— Nie. Czemu też starasz się, pół dnia przebywając w lasku Bulońskim dla pani hrabiny Rappt, albo co wieczór przesiadywać w Operze, by zdaleka powitać panią hrabinę Rappt, albo też co noc przepędzasz na balu, by uścisnąć rękę pani hrabiny Rappt.
— Stryju!
— A, tak! Przykro słuchać prawdy, co? Wysłuchasz jej jednak.
— Stryju, rzekł Petrus dumnie, skoro nic od ciebie nie żądam...
— Bardzo mi też o to idzie, że nic odemnie nie żądasz. Skoro nie żądasz nic odemnie, ani od swojej kochanki, a wydajesz ze trzydzieści lub czterdzieści tysięcy franków w stosunku rocznym, to musisz żądać od swojego korsarza ojca.
— Tak jest i winienem nawet powiedzieć, kochany stryju, że mój korsarz ojciec, nietylko nic mi nie odmawia z tego, co żądam, ale nadto oszczędza mi morałów.
— Co znaczy, że ty mi go stawiasz za przykład? Niech i tak będzie, postaram się, nie być łaskotliwszym od niego.