Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1344

Ta strona została przepisana.

biny, która służyła za więzienie dla sześciu jeńców. Więzienie to dostawało powietrze i światło przez dymnik na stopę szeroki a sześć cali wysoki, i przez ten tylko otwór nieszczęśliwi więźniowie widzieli niebo.
Pewnego wieczora Herbeł rzekł do swych towarzyszów:
— Czy wy się tu nie nudzicie?
— Obrzydliwie! odpowiedział Paryżanin, który od czasu do czasu rzucał nieco wesołości między towarzyszów.
— Cóżbyście zaryzykowali, ażeby ztąd się wydostać? pytał dalej młodzieniec.
— Rękę, rzekł jeden.
— Nogę, rzekł drugi.
— Oko, rzekł trzeci.
— A ty, Paryżaninie?
— Głowę.
— Tak, to dobrze; ty się widzę nie targujesz, więc trzymam z tobą.
— Jakto, trzymasz ze mną?
— Tak.
— Nie rozumiem.
— To znaczy, że ja dziś w nocy uciekam, a ponieważ ty dajesz taki sam jak ja zastaw, więc uciekajmy razem.
— No, nie gadaj głupstw, tylko mów wyraźnie, rzekł Paryżanin.
— Wytłumacz się, nalegali drudzy.
— Zaraz... Mam już dość tej ciepłej wody, którą nazywają herbatą; tej wściekłej krowy, którą nazywają wołowiną; tej mgły, którą oni zwą powietrzem, księżyca, który zwą słońcem, tego sera śmietankowego, który znów nazywają księżycem, i odchodzę.
— A jak odchodzisz?
— Nie potrzebujecie o tem wiedzieć, skoro jeden tylko ze mną idzie.
— A dlaczego to tylko Paryżanin idzie z tobą?
— Dlatego, że ja nie lubię ludzi, co się targują, kiedy chodzi o Francję.
— Do djabła, nie targujemy się wcale.
— A, to co innego. Gotowiście zostawić w razie potrzeby życie w tem przedsięwzięciu?
— Czy mamy jakie podobieństwo powodzenia?
— Mamy jedno.
— A przeciwko?