Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1347

Ta strona została przepisana.

kości, kto wyciągnie największy, ten wyjdzie na wodę najpierwszy.
Ciągniono losem. Piotr Herbel miał wyjść pierwszy Paryżanin ostatni.
— Jesteśmy gotowi, rzekli majtkowie.
— Najpierw, przysięga.
— Jaka?
— Bardzo być może, iż szyldwach z portu da do nas ognia.
— To nawet więcej niż pewne, odpowiedział Paryżanin.
— Jeżeli nikt nie będzie ugodzony, tem lepiej, ale jeżeli którego trafią.
— Tem gorzej dla niego! rzekł Paryżanin. Ojciec mój który był traczem, mawiał, że gdzie drzewo rąbią, tam wióry lecą.
— To niedosyć: damy sobie słowo, że ten, co będzie ugodzony nie wyda żadnego krzyku, natychmiast oddzieli się od swych towarzyszów, popłynie na prawo, czy na lewo, a gdy go schwytają, da fałszywe objaśnienia.
— Słowo honoru Francuzów! wyrzekli wszyscy więźniowie wyciągając ręce.
— A więc na Opatrzność Boską!
Piotr Herbel pociągnął ku sobie podpiłowaną deskę. Potem, za pomocą kilku dotknięć piłką, wyżłobił otworek, przez który przeprowadził sznur złożony z chustek i rękawów od koszuli, po którym ludzie mieli się cicho spuszczać do wody, zrobił węzeł w górnym końcu sznura, ażeby stawił opór dostateczny do utrzymania przez chwilę człowieka, następnie zarzucił na szyję blaszankę z rumem. Nareszcie, kazał sobie uwiązać u lewej pięści nóż otwarty i po ukończeniu tych przygotowań, schwycił za sznur, spuścił się do morza, zniknął pod wodą i pokazał się dopiero po za obrębem światła latarni płonącej na zewnętrznej galerji portu, po której przechadzał się szyldwach.
Dziecię oceanu, Piotr Herbel, wychowany wśród fal, jak ptak burzy, był wybornym pływakiem. Z łatwością też przepłynął nurkiem piętnaście lub dwadzieścia sążni, na których rozciągało się światło, potem dostał się w ciemności. Tylko, zamiast płynąć, zatrzymał się i czekał na towarzyszów.
Po chwili, fala otworzyła się za nim i głowa drugiego