Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1354

Ta strona została przepisana.

Przyjęto projekt jednomyślnie.
— Teraz, rzekł Piotr Herbel, ci co mówią po bretońsku, niech zostaną ze mną na pokładzie, biorę wszystko na siebie.
Kiedy Piotr Herbel powiedział: „biorę wszystko na siebie,“ wiedzieli, że mogli na tem polegać. To też Paryżanin z towarzyszem zeszli unosząc Pitcaerna, a Herbel i dwaj bretończycy oczekiwali odwiedzin.
Nie dały na siebie czekać. Jedna z łodzi skierowała się do sloopu.
Piotr Herbel, ażeby lepiej dać się widzieć, stanął na wysokości.
— Hej, tam, z łodzi! krzyknął kapitan dowodzący wycieczką.
— Na miejscu! odpowiedział Piotr Herbel po bretońsku.
— Masz tobie! rzekł kapitan, mamy do czynienia z Walijczykami. Czy jest tu kto, co mówi językiem tych dzikich?
— Ja, panie kapitanie, odezwał się jeden z żołnierzy, jestem rodem z Caermarten.
— To pytaj...
— Hej tam, z łodzi! krzyknął żołnierz po walijsku.
— Na miejscu! odpowiedział Herbel.
— Kto jesteście?
— „Piękna Zofja“ z Pembroke.
— Zkąd idziecie?
— Z Amsterdamu.
— Co macie?
— Stokfisz.
— Czy nie widzieliście pięciu więźniów francuskich, co uciekli z pontonów?
— Nie, ale jak ich zobaczymy, mogą być spokojni.
— Co im zrobicie?
— Obejdziemy się z niemi, jak zasługują.
— Co oni tam gadają? zapytał oficer.
Żołnierz przetłomaczył rozmowę.
— Dobrze, odparł kapitan. Śmierć Francuzom, i niech żyje król Jerzy.
— Hurra! krzyknęli trzej Bretończycy.
Łódź oddaliła się.
— Szczęśliwej drogi! rzekł Piotr Herbel. A teraz, ponieważ za pół godziny dzień będzie, zerwać kotwicę i ruszajmy.