dziesiąt i nudzący się widokiem trawy rosnącej około domu, oznajmił pewnego poranku żonie, iż przedsiębiorca z Hawru, zaproponował mu podróż do Indyj Zachodnich. Zdecydowany był pojechać, przyjąć udział w przedsiębiorstwie, ażeby podwoić majątek Piotrusia. Udział ten wynosił trzydzieści tysięcy franków. Ale minęły dni szczęścia! Zaskoczony straszliwą burzą w zatoce Meksykańskiej, jego trzymasztowiec padł na Alakrany, skały podwodne nierównie straszniejsze, niż Scylla; statek się pogrążył; kapitan i najbieglejsi pływacy z załogi wydobyli się na sterty korali wychodzące z wody i dopiero po trzech dniach, znękani głodem i trudem, znaleźli schronienie na przepływającym statku hiszpańskim.
Herbel chciał wracać do domu, to też kapitan hiszpański udający się do Hawany, oddał go na statek francuski, wracający do kraju. I wracał nasz dawny korsarz, ale smutny, z głową zwieszoną, niktby nie sądził, że rozbicie statku mogło tak znękać człowieka, który wyczerpał wszystkie alternatywy złej i dobrej doli. Ale nie to było powodem, on nawet nie śmiał wspomnieć prawdziwego.
Podczas ostatniej nocy, którą przepędził przyczepiony do skały, z głową przerażoną strasznym łoskotem morza rozbijającego się o skały, Herbel miał to co umysł niewierzący nazwałby maligną, a umysł łatwowierny wizją.
Około północy, (kapitan doskonale znał się na tym wielkim zegarze, który zwie się niebem), około północy tedy, księżyc się skrył, potem zdawało się staremu marynarzowi, że jakiś szelest przeszedł mu nad głową, niby skrzydeł, i że głos jakiś powiedział do fal: „Uciszcie się.“
Był to głos duchów morskich.
Potem, niby w fantasmagorji, spostrzega się zdaleka figurę, która zrazu nieznaczna, coraz się powiększa, tak kapitan spostrzegł idącą postać zasłoniętej kobiety, która zatrzymała się przed nim. Dreszcz przeszedł go: w kobiecie tej, jakkolwiek całkiem zasłoniętej, poznał Teresę. Gdyby wreszcie miał jakąkolwiek wątpliwość, to znikłaby niebawem. Kobieta uniosła zasłonę.
Kapitan chciał krzyknąć i przemówić, ale kobieta położyła koniec palca na swych bladych ustach, jakby nakazując milczenie i szepnęła głosem tak słabym, iż kapitan domyślił się, że to nie jest głos istoty żyjącej.
— Wracaj spiesznie, Piotrze, czekam, ażeby umrzeć!
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1405
Ta strona została przepisana.