liśmy tę wielką kwestję ludzką: „Czy wolno żyć bez pracy?“
— Właśnie, rzekł Petrus, a ja temu zawziętemu pracownikowi, temu Janowi Robertowi, który w dwudziestu sześciu latach życia więcej daleko zrobił, niż niektórzy akademicy w czterdziestu, odpowiadałem: „Nie, po sto razy nie, mój drogi przyjacielu!“
— Jakto, nasz poeta zalecał próżnowanie
— Ofiarował mi poprostu swoją kieskę.
— Nie przyjmuj, Petrusie, gdybyś miał przyjąć przysługę od przyjaciela, ja zażądałbym pierwszeństwa.
— Nie przyjąłbym od nikogo, rzekł Petrus.
— Jestem tego pewny, odpowiedział Salvator, wiedząc też o tem z góry, nie proponowałem nawet.
— Zdaniem więc twojem jest, rzekł Jan Robert do Salvatora, ażebyśmy sprzedali?
— Bez namysłu, odpowiedział Salvator.
— Sprzedajmy więc, rzekł stanowczo Petrus.
— Sprzedajmy, powtórzył Jan Robert z westchnieniem.
— Sprzedajmy! dodał Salvator.
— Sprzedajmy! powiedział czwarty głos budzący się jakby echo w głębi pracowni.
— Ludowik: zawołali trzej przyjaciele.
— Jesteśmy więc w trakcie sprzedaży? zapytał młody lekarz, zbliżając się z otwartemi rękami i uśmiechem na ustach.
— Tak.
— A co?... jeśli wolno spytać?
— Nasze serca, sceptyku, rzekł Jan Robert.
— Ha! sprzedawajcie jeśli chcecie, rzekł Ludowik ja swoje wycofam ze sprzedaży, bo znalazło zajęcie.
Potem, nie mówiąc już nic o kwestji sprzedaży, czterej przyjaciele zaczęli rozmawiać o sztuce, literaturze, polityce, samowar wrzał na kominku, a wszyscy sporządzali sobie herbatę. Pozostali tak do północy. Z uderzeniem dwunastej każdy wstał jakby tknięty iskrą elektryczną.
— Dwunasta, rzekł Jan Robert, muszę wracać.
— Dwunasta, rzekł Ludowik, muszę wracać.
— Dwunasta, rzekł Salvator, muszę wyjść.
— I ja także, powiedział Petrus.
Salvator podał mu rękę.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1433
Ta strona została przepisana.