Tam to zamknięte było dobro najwyższe ze wszystkich, listy, za pomocą których od pierwszego dnia, kiedy powiedzieli sobie, że się kochają, mogli iść w ślad swego życia; te listy, które prawie zawsze są katastrofą w miłościach, a od których pisania nie można się przecież powstrzymać i na spalenie nie można się zdobyć: możnaby wszakże spalić i zachować popiół, ale popiół, to obraz śmierci, godło nicości.
Leżał tam nad kominkiem pugilares, gdzie oboje zapisali jedną datę, 7 marca; po obu stronach zwierciadła nad kominkiem, dwa bukiety kwiatów malowane przez panią de Marande, kiedy była jeszcze małą dziewczynką.
Było tam wszystko, co w pokoju przeznaczonym nietylko do schadzki i do szczęścia, ale nadto do oczekiwania i do marzenia, może podwoić szczęście. Rozumie się wreszcie, że oczekiwanie było tylko dolą Jana Roberta.
Zrazu nie chciał on się wcale zgodzić na używanie tego pokoju. Z uczuciem delikatności, właściwem pewnym duszom wybranym, wyraził on swój wstręt Lydii.
Ale Lydia odpowiedziała:
— Zdaj się na mnie, mój drogi, i nie chciej być delikatniejszym w tym względzie, niż ja sama.
Jan Robert chciał mieć wyjaśnienie tego.
— Zdaj się na moją godność, rzekła mu, ale nie żądaj więcej, bo chcesz, ażebym ci wyjawiła tajemnicę, która nie jest moją.
I Jan Robert, który koniec końców kochał się jak szalony, zamknął oczy i dał się wieść za rękę do małego gołębnika przy ulicy Lafitte.
Tam on przepędzał najsłodsze życia swego chwile. Tam, jak powiedzieliśmy, wszystko było słodkie, nawet oczekiwanie.
Tej chwili, równie jak innych, był on w tem usposobieniu umysłu i serca, pełnem uroku i czułości, oczekując na rozkoszną istotę. Całował religijnie wiszący pod zwierciadłem różaniec z kości słoniowej, który spoczywał na szyi Lydii, kiedy jeszcze była dzieckiem, gdy usłyszał szelest sukni i zbliżających się kroków.
Poznał je, i nie odrywając ust od różańca, odwrócił się tylko ku drzwiom. Pocałunek zaczęty na słoniowej kości, skończył się na drżącem czole młodej kobiety.
— Czy dałam na siebie czekać? zapytała, uśmiechając się.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1437
Ta strona została przepisana.