— Nie.
— Szczęściem, że jak wszelką tajemnicę, tak i tę odgadnąć można!
— Byłem ci nie przychodziła w pomoc, sumienie moje spokojne. Szukaj.
— Zdaje mi się, że znalazłem, Lydio.
— Ej! odezwała się młoda kobieta, otwierając wielkie oczy, w których więcej jeszcze było powątpiewania, niż zdziwienia.
— Tak.
— Ciekawam.
— Jeżeli trafiłem, powiesz: „Tak“.
— Słucham, słucham, przedewszystkiem.
— Otóż wczoraj zetknąłem się z twoim mężem w alei prowadzącej do Niemej.
— Konno jechał, czy w powozie?
— Konno.
— Sam?
— Mam ci powiedzieć otwarcie?
— O! proszę; ja wcale nie jestem zazdrosną.
I pani de Marande rzuciła ustami to zapewnienie z taką szczerością, że łatwo było odgadnąć, iż mówi prawdę.
— Otóż właśnie, że nie był sam: służył za towarzysza ślicznej amazonce.
— Doprawdy?
— Czy ci opowiadam coś nowego?
— Nie, ale w tem wszystkiem jeszcze nie widzę tajemnicy.
— Owóż wtedy pomyślałem, że skoro pan de Marande nie czyni sobie z tego skrupułu, by jeździć do Lasku z inną kobietą, a nie własną żoną, przeto i ty przypisujesz sobie to prawo.
— Nie powiedziałam ci, że sobie przypisuję prawo, ale powiedziałam że je mam.
— Więc nie zgadłem?
— Nie.
— Teraz, pozwól Lydjo, że ci zadam jedno pytanie.
— Słucham.
— Czy odpowiesz?
— Zobaczę.
— Jakim to sposobem dzieje się, że pan de Marande,
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1439
Ta strona została przepisana.