mając żonę taką śliczną jak ty, zamiast być kochankiem wszystkich kobiet...
— Cóż dalej?
— Nie jest mężem swojej?
— Otóż to właśnie tajemnica, której ci nie mogę powiedzieć, poeto.
— Dlaczego?
— Dlatego, powtarzam ci, że nie jest moją.
— A czyja?
— To tajemnica pana de Marande. Pójdź!
Jan Robert nie mając już nic do przeciwstawienia, dał się poprowadzić swej pięknej Aryadnie przez zakręty labiryntu przy ulicy Lafitte.
— Ha, mówił z cicha, zdaje się przynajmniej, że w tym labiryncie nie ma Minotaura.
Wiemy już, że mieszkanie pani de Marande było na pierwszem piętrze budynku, stanowiącego prawe skrzydło pałacu przy ulicy Lafitte. Pozostawimy tam Jana Roberta i panią de Marande, a to z powodu, który najbardziej wymagający z naszych czytelników uzna za słuszny, skoro drzwi od mieszkania pani de Marande starannie na dwa spusty zamknęły się za naszą parą zakochanych.
Cóżbyśmy wreszcie robili w pokoju tej uroczej pani de Marande, którą kochamy całą duszą? Pokój ten znamy.
Pójdźmy więc w dzielnicę mniej arystokratyczną, ku której zmierza ów świeżo wykwitły pod promieniami miłości poeta, którego zwiemy Ludowikiem.
Przybył on na ulicę Ulm. Gdyby go ktoś zapytał, jak tam przyszedł i przez jakie przechodził ulice, wprawiłby go w niemały kłopot.
Po przez niedosyć szczelnie przymknięte okiennice parteru, w którym mieszkała Brocanta, Babolin, Farys i Babylas z towarzyszami, Ludowik spostrzegł migotanie światła. Światło to zwiększało się lub zmniejszało kolejno, dowód, że mieszkańcy jeszcze się spać nie położyli, i że ktoś z tem światłem chodził z jednego pokoju do drugiego.
Ludowik zbliżył się i przyłożył oko do szczeliny. Ale