którą znają już czytelnicy nasi, a która prowadziła do kraty parkowej. Przed kratą zastali Rolanda; wyciągnięty jak długi na świetle księżycowera, z głową podniesioną, leżał w postawie wielkich sfinksów egipskich.
— To tu, rzekł Salvator.
— Piękny majątek, rzekł pan Jackal podnosząc okulary i zanurzając wzrok przez kratę we wnętrze parku. Jakim sposobem można się tam dostać?
— O! bardzo łatwo, jak pan zobaczysz, odpowiedział; Salvator. Hop, Brezyl.
Pies stanął na czterech łapach.
— Zdawało mi się, że pan nazywasz tego psa Rolandem, rzekł pan Jackal.
— Tak, w mieście, ale na wsi nazywam go Brezylem; długa to historja, którą panu opowiem w swojem miejscu i czasie. Brezyl, tu!
Salvator doszedł do tej części muru, którą zwykle przełaził.
Brezyl przybiegł na zawołanie pana. Salvator wziął go i podniósł jak przy pierwszej wyprawie, aż pod grzbiet muru, na który Brezyl wdrapał się przedniemi łapami, a zakładając tylne jego łapy na swe ramiona, Salvator zawołał:
— Skacz! Pies skoczył na drugą stronę.
— Aha! aha! odezwał się pan Jackal! zaczynam rozumieć, jest to sposób wskazywania nam drogi.
— Właśnie! Teraz na nas kolej, rzekł Salvator podnosząc się siłą pięści pod grzbiet muru, na którym zasiadł, jak na koniu.
Ztamtąd, podając obie ręce panu Jackalowi:
— Proszę pana, rzekł.
— O! nie potrzeba, odpowiedział pan Jackal.
I wzniósł się tak samo jak Salvator ze zwinnością, jakiej w nim nie było można przypuszczać. Prawda, że był bardzo chudy, ręce nie miały zatem co dźwigać.
— Skoro tak, rzekł Salvator, powstrzymując Brezyla giestem, czy pan wiesz gdzie jesteśmy?
— Nie, odrzekł Jackal, ale spodziewam się, że mi pan powie.
— Jesteśmy w zamku Viry.
— Viry? Viry? Co to takiego?
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1464
Ta strona została przepisana.