— Zaciekawiasz mnie bardzo panie Salvatorze.
— Dziewczynkę zabiła nożem pani Gerard, a chłopczyka utopił pan Gerard.
— W jakim celu?
— Zapominasz pan, iż Gerard był opiekunem i zarazem spadkobiercą dzieci.
— Co też mówisz, kochany panie Salvatorze! Ja nigdy nie znałem pani Gerardowej...
— Która też nigdy nią nie była, ale poprostu Orsolą.
— Być może, ale ja znałem pana Gerarda, zacnego pana Gerarda, jak go mianują.
I warga pana Jackala skurczyła się uśmiechem.
— Otóż, rzekł Salvator, zacny pan Gerard topił chłopczyka wtedy, kiedy żona jego zarzynała dziewczynkę.
— Możesz mi pan dać na to dowód? zapytał pan Jackal.
— Niezawodnie.
— Kiedy?
— Zaraz... jeżeli pan zechcesz póść ze mną.
— Skoro przybyłem aż tu, rzekł pan Jackal.
— To już trzeba być do końca, nieprawdaż?
Pan Jackal głową i ramionami dał znak zgody.
— Proszę pana z sobą, rzekł Salvator.
I obaj idąc wzdłuż muru parkowego, kierowali się ku domowi, a Salvator głosem i giestem zatrzymywał Brezylar który zdawał się być ciągniętym w jeden punkt parku mocą nieznaną i niewidzialną.
Obaj przybyli w ten sposób pod peron zamku.
Ciemno było zupełnie; nie świeciło się ani w jednem oknie; widocznie pusto było.
— Zatrzymajmy się tu przez chwilę, kochany panie Jackal, rzekł Salvator, opowiem panu, jak się rzecz odbyła.
— Według pańskiego przypuszczenia.
— Według mojej pewności. Mamy przed sobą staw, w którym utopiono chłopczyka, a za sobą loch, w którym zarżnięto dziewczynkę. Zacznijmy od lochu.