— Brezyl zagryzł panią Gerard dla tego, że wzięła się do zarzynania biednej Leonji; on kochał tę dziewczynkę posłyszał jej krzyk i przybiegł. Nieprawdaż, Brezylu?
Brezyl zawył żałośnie i długo.
— Teraz, mówił dalej Salvator, jeżeli pan wątpisz, że to tu, zapal świecę i spojrzyj po płytach.
I tak jakby to było rzeczą najprostszą mieć przy sobie świecę i zapałki, pan Jackal wydobył z kieszeni surduta flaszeczkę fosforyczną i przyćmioną latarkę. W pięć sekund latarka zabłysła i rzuciła światło.
Rzekłbyś, iż dla niego, jak dla ptaków nocnych, ciemności były właśnie dniem.
— Schyl się pan, rzekł Salvator.
Pan Jackal schylił się.
Lekki odcień czerwonawy barwił płytę. Salvator palcem wskazał mu to. Plama była tak niewidoczną, że możnaby przeczyć, iż pochodziła ze krwi: ale snać pan Jackal uznał ją za taką, bo nie przeczył.
— No i czegóż dowodzi ta krew? Tak samo ona może być krwią pani Gerard, jak małej Leoni.
— To rzeczywiście krew pani Gerard.
— Zkąd pan to poznajesz?
— Zaczekaj, panie Jackal.
Salvator zawołał Brezyla, i pokazał psu ślad krwi.
Pies przyłożył nos do płyty, ale podniósł wargi warcząc i usiłował ugryźć kamień.
— Widzisz pan! rzekł Salvator.
— Widzę, że pański pies jest wściekły.
— Zaczekaj pan!... Teraz pokażę ci krew małej Leoni.
Pan Jacka! patrzył na Salvatora ze zdziwieniem.
Salvator wziął latarkę z rąk pana Jackala, i na innem miejscu, w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu, wskazał na płyty:
— Patrzaj pan, rzekł, oto krew dziewczynki. Nieprawdaż Brezylu?
Na ten raz Brezyl lekko zbliżył wargi do płyty, jak gdyby chciał ją pocałować. Zawył boleśnie i dotknął językiem.
— Widzi pan! rzekł Salvator, dziewczynka nie została zarżniętą zupełnie: kiedy Brezyl zagryzał Orsolę, Leonia umknęła w stronę ogrodu.
— Hm! hm! mruknął pan Jackal, cóż potem?
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1469
Ta strona została przepisana.