siąt cztery stóp i brukowany. Roland doszedł do bruku, potem podniósł głowę do góry i zawył.
— Tu czekał powóz, rzekł Salvator, człowiek wsiadł razem z trupem.
— Więc?
— Więc muszę się dowiedzieć, gdzie wysiadł.
Pan Jackal potrząsnął głową.
— A! kochany panie Salvatorze, rzekł, mocno się obawiam, że zadajesz sobie ten trud napróżno.
— A ja, panie Jackal, rzekł Salvator, dotknięty do żywego, jestem pewny, że dojdę do czegoś.
Pan Jackal zrobił ustami małe cmoknięcie, oznaczające powątpiewanie.
— Trop stracony, rzekł, pani Gerard zagryziona, dzieci nieżyją...
— Tak, rzekł Salvator, ale nie oboje dzieci nie żyją.
— Jakto! nie oboje dzieci nie żyją? zawołał pan Jackal, udając najżywsze zdziwienie, powiedziałeś mi, że chłopczyk był utopiony?
— Ale pokazałem panu ślad krwi dziewczynki, która umknęła.
— Więc co?
— Więc, kiedy Brezyl zagryzł tę dobrą panią Gerard, dziewczynka umknęła i ocalała.
— Aha! i żyje?
— Żyje.
— A! to rzecz, która rzuci wielkie światło na sprawę, jeżeli dziewczynka pamięta.
— Pamięta.
— Będzie to dla niej przypomnienie bardzo przykre, rzekł potrząsając głową pan Jackal.
— Tak, odpowiedział Salvator, ale jakkolwiek jesteś pan litościwym, kochany panie Jackal, jakiekolwiek wzruszenie sprawi jej ta pamięć, ponieważ tu chodzi o życie człowieka, pan ją wypytasz?
— Bezwątpienia, to moja powinność.
— Dosyć mi na teraz. Oto już dzień zaczyna świtać; jeżeli pan chcesz wracać do Paryża, nie zatrzymuję pana.
I Salvator zrobił poruszenie dla przejścia przez rów.
— Gdzie pan idzie? zapytał Jackal.
— Zawołać na powóz, który zostawiliśmy przy moście Godeau.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1475
Ta strona została przepisana.