towniczy, na który odwróciło się kilka osób, wyszedłem z kawiarni.
— Pojmuję.
— U drzwi zastałem dwóch agentów, wskazałem im tego człowieka i nie oddaliłem się poty, aż wzięli go za kołnierz.
— Brawo, panie Gerard! Ale to dziwna rzecz, iż ja tego człowieka nie widziałem i że nie złożono mi raportu.
— Zapewniam jednak pana, że człowiek ten był aresztowany.
Pan Jackal zadzwonił.
Ukazał się woźny.
— Poślij po Gibassiera, rzekł pan Jackal.
Woźny wyszedł.
Upłynęło z pięć minut, w ciągu których pan Jackal przetrząsł wszystkie papiery na biurku.
— Nie widzę nic, zgoła nic! rzekł.
Wszedł znowu woźny.
— I cóż? zapytał pan Jackal.
— Pan Gibassier czeka.
— Niech wejdzie.
— Mówi, że pan naczelnik nie sam.
— To prawda... Pan Gibassier podobny jest do ciebie, panie Gerard, skromny i nie lubiący się pokazywać; gdyby mu pozwolić, byłoby z nim to samo co z fiołkiem: objawiałby się tylko zapachem... Przejdź pan do tamtego pokoju, panie Gerard.
Pan Gerard, któremu w rzeczy samej wcale nie chodziło o to, ażeby być widzianym, przeszedł prędko do drugiego pokoju i starannie drzwi za sobą zamknął.
— Wejdź Gibassier! zawołał pan Jackal, jestem sam.
Gibassier wszedł, jak zawsze, z uśmiechem na twarzy.
— Co to znaczy, Gibassier! rzekł pan Jackal, robią się ważne aresztowania a ja nic o nich nie wiem!
Gibassier wyciągnął szyję i otworzył oczy, jak ktoś chcący powiedzieć: „Proszę się wytłómaczyć“.
— Wczoraj, mówił dalej pan Jackal, aresztowano człowieka, który krzyczał: Vive l’empereur!
— Gdzie to, proszę pana?
— W kawiarni Foy.
— W kawiarni Foy? E, on nie krzyczał Vive l’empereur!
— A jak?
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1481
Ta strona została przepisana.