dwa palce, i wyciągnął grubą szczyptę, którą niuchał rozkosznie.
Pan Gerard nie śmiał naglić naczelnika policji i słuchał z rezygnacją niepozbawioną pewnego rodzaju niecierpliwości.
— Wiesz, kochany panie Gerard, rzekł nareszcie, że za tydzień kończy się zwłoka udzielona Sarrantemu przez Karola X-go?
— Wiem, rzekł pan Gerard rzucając na Jackala spojrzenie pełne niepokoju.
— Wiesz również, że ksiądz Dominik może wrócić pojutrze... jutro... dziś może...
— Tak, tak, wiem i to, odpowiedział filantrop drżąc wszystkiemi członkami.
— O! jeżeli tak drżysz na pierwsze słowo, kochany panie Gerard, to zemdlejesz niezawodnie jak się dowiesz o co chodzi, nie usłyszysz już tego, co ci mam powiedzieć, a co będzie z pewnością najbardziej zajmującem.
— Cóż robić, panie Jackal, to przechodzi moje siły.
— Czegóż się tak boisz ze strony księdza Dominika,, skoro ci powiedziałem, że prośba jego w Rzymie nie otrzyma skutku?
Gerard odetchnął.
— Tak pan sądzisz? rzekł.
— Jestem pewny.
Gerard oddychał coraz lżej.
Pan Jackal zostawił mu czas do napełnienia płuc powietrzem.
— Nie, rzekł nareszcie, nie tego powinieneś pan się obawiać!
— A! mój Boże, wyrzekł z cicha Gerard, więc mam się czegoś obawiać?
— O! kochany panie Gerard, także mało jesteś filozofem, by nie wiedzieć, że człowiek, istota słaba, walcząca wciąż z tem co go otacza, nie miałby jednej chwili wytchnienia, gdyby widział wciąż te niebezpieczeństwa, przez które przechodzi i których cudem tylko unika.
— Przebóg! wyrzekł pan Gerard, wielka to prawda, panie Jackal.
— Skoro pan uznajesz, rzekł Jackal kłaniając się, pragnę; uczynić ci jedno zapytanie.
— Słucham.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1484
Ta strona została przepisana.