a potem myk do przechodniego domn, i powiadali: „Zaczekaj, ja zaraz wrócę.“
— I co? zapytał pan Gerard.
— I nie wrócili do sądnego dnia.
— O! cóż znowu, rzekł pan Gerard, ja ci przecież tego nie zrobię...
— Wierzę, wierzę, ale zawsze widzi pan...
— Czy tylko o to chodzi, mój przyjacielu? rzekł pan Gerard.
I dobywszy dwa luidory z kieszeni, dał je Barnabie.
Barnaba skorzystał z promienia światła przechodzącego przez uchylone drzwi, by się zapewnić, że luidory są dobre.
— Będę na pana czekał o sto kroków przy Cour-de-France, i to od godziny jedenastej, jakeśmy się umówili. Jak kto płaci z góry, to nie ma co więcej gadać.
— Ale ja miałbym coś powiedzieć.
— A co?
— Gdyby... gdyby...
Pan Gerard nie śmiał skończyć.
— Gdyby co? Gpybym ja ciebie nie znalazł, mój przyjacielu?
— Gdzie?
— Na gościńcu.
— Czemuby pan nie miał mnie znaleźć? Bo będąc zapłaconym z góry...
— Czy tak? To pan nie ufa Barnabie?
— A ty przecież nie ufasz mnie!
— Pan nie ma numeru, a ja mam... i to niebyle jaki! który przynosi szczęście tym co patrzą, jak przejeżdża numer 1szy.
— Wolałbym, ażeby przynosił szczęście tym, którzy w mm siedzą, rzekł pan Gerard.
— I tym także przynosi szczęście, on wszystkim przynosi szczęście, ten numer lszy.
— Tem lepiej, tem lepiej, odezwał się pan Gerard, starając się umitygować zapał dorożkarza dla swego numeru.
— Będę pana czekał na gościńcu o godzinie jedenastej, skoro taka pańska wola.
— Dobrze, odpowiedział pan Gerard po cichu.
— O sto kroków przy Cour-de-France. Czy tak?
— Dobrze, mój przyjacielu, tylko nie trzeba tego wypowiadać tak głośno.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1493
Ta strona została przepisana.