— To prawda... bo skoro pan ma powód ukrywania się...
— Żadnego! rzekł pan Gerard. Dlaczegóżbym miał się ukrywać?
— O! to do mnie nie należy. Skorom zapłacony, to ani wiem, ani znam. O jedenastej będę na miejscu.
— Postaram się, ażebyś nie czekał.
— O! mogę poczekać, nie będę na to narzekał. Wziął mnie pan na godziny, mogę pana zawieźć nawet, gdyby pan chciał, na dolinę Józefata, a pewnieby pan tam sam jeden przyjechał dorożką.
I rozradowany swoim konceptem, wszedł do gospody śmiejąc się, kiedy pan Gerard ocierając pot z czoła, wracał do zamku.
Pan Gerard zastał bramę otwartą i łopatę stojącą w kącie. Zamknął drzwi i klucz schował do kieszeni.
Nagle zadrżał i zatrzymał się, z oczyma utkwionemi w okna zamku. Okno było oświetlone. Chwila przerażenia dreszczem przejęła nędznika od stóp do głów. Naraz przypomniał sobie dwie świece, które zostawił. Zrozumiał nieroztropność, jaką popełnił.
To światło, które on widział, mogli widzieć i inni: wiedziano, że zamek jest niezamieszkany, a światło dawałoby powód do wielu wniosków.
Krokiem przyśpieszonym popędził do zamku, wciąż oczy odwracając od stawu i wszedł do pokoju. Zgasił jedną świecę, i gotował się zgasić drugą, kiedy przyszło mu na myśl, że będzie musiał przechodzić przez korytarz i przez schody bez światła.
Po obawie materjalnej, przyszła obawa idealna.
Czegóż mógł się obawiać w korytarzach i na schodach pustego domu: Tego, czego obawiają się, pomimo wielkiej między niemi różnicy, dzieci i mordercy: widm!
Lękał się Gerard usłyszeć za sobą kroki, nie wiedząc kto idzie. Lękał się, ażeby go ktoś nie pociągnął za surdut. Zdawało mu się, że na zakręcie korytarza spotka nagle widmo dziecka lub kobiety.