Wziął płaszcz, zostawił łopatę i prędko skierował się do bramy parku, wychodzącej na most Godeau. Miał klucz od tej bramy, otworzył ją bez trudności.
Rzecz dziwna! Odkąd trzymał szkielet w płaszczu, strach rzeczy nadprzyrodzonych ustąpił.
Prawda, że inny strach nastąpił po pierwszym, i że czcigodny pan Gerard nic na tej zmianie nie zyskał.
Po zamknięciu kraty, poszedł polem, ażeby jaknajprędzej dostać się do gościńca.
Roland wskazał nam drogę, którą szedł.
Barnaba dotrzymał słowa: czekał z dorożką na wskazanem miejscu.
Lepiej nawet niż czekał, spał na koźle, ale za dotknięciem Gerarda do dorożki, obudził się.
— To pan? rzekł.
— Tak, nie ruszaj się.
— Może pan zechce, odezwał się dorożkarz, wyciągając rękę, ażebym położył na koźle to zawiniątko?
Barnaba wskazał na płaszcz.
— Nie! nie! zawołał Gerard przerażony, to są rzadkie rośliny, które trzeba strzedz od utrząśnięcia, będę je trzymał na kolanach.
— Jak pan sobie życzy. Czy wracamy?
— Do Vanvres, rzekł pan Gerard.
Dorożka ruszyła.
Tym to sposobem Salvator pod wielkim dębem w gęstwinie, nie znalazł szkieletu.
Amatorowie nawiedzający pracownię Petrusa, jedni przez prostą ciekawość, drudzy w chęci nabycia czegoś, tak licznie się gromadzili, że powstał ztąd istny tłok u drzwi.
Za trzy dni miała się rozpocząć sprzedaż, a dzisiaj był czwartek.
Około jedenastej z rana pracownia przedstawiała widok morza w przypływie. Nastąpił ruch fal coraz gwałtowniejszych, coraz wyżej się piętrzących.
W przyległym pokoju zaś było cicho i spokojnie.
Pokój ten zajęty był przez Petrusa.