Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1507

Ta strona została przepisana.

— O! i jak! Ja go wprowadzałem na schody, czyli raczej on mnie sprowadził.
— Jakto?
— Bo nie chciałem go wpuścić.
— Z jakiego powodu, zapytał kapitan, mój stary przyjaciel znajdował się w pracowni malarza?
— Z tego powodu, odpowiedział służący, że tym malarzem jest jego syn.
— Jakto! zawołał kapitan cofając się wstecz, sławny malarz Petrus jest synem znakomitego kapitana Herbel?
— Tak, panie, jego rodzonym synem, rzekł służący, a rodzonym synowcem generała de Courtenay.
— Dobrze, dobrze! Ja jestem marynarzem, i nie znam generałów lądowych, mianowicie kiedy byli generałami armji Kondeusza. Lecz cofając się natychmiast: Przepraszam, rzekł, może moja szorstka otwartość uraziła tu czyje przekonania, ale to bez żadnego zamiaru, upewniam panów.
— Nie, kapitanie, nie, bądź spokojny, odezwało się kilka głosów.
— Ależ, rzekł kapitan, jeżeli ten młody Petrus... jest synem mojego przyjaciela Herbela...
— To co?... zapytali obecni, żywo zainteresowani.
— To niechże wyjdzie do mnie, rzekł szorstko kapitan.
— Niech pan kapitan wybaczy, odpowiedział sługa, ale pan nie przyjmuje nikogo.
Twarz kapitana spochmurniała, a muszkuły poruszyły się tak, jakby naśladowały ruch fal.
— A cóż to ty mnie bierzesz za nikogo... albo za wszystkich? zawołał głosem grzmiącym, podchodząc ku nieborakowi, jak gdyby gotował się wziąć go za kołnierz.
Służący przypomniał sobie wejście kapitana Herbela do syna, a nie mając żadnej racji sądzić, ażeby kapitan Monte-Hauban był człowiekiem słodszego humoru od swego kolegi, poprosił grzecznie amatorów ażeby wyszli, by kapitan mógł sam na sam pozostać z tym kogo tak pragnał widzieć.
Z wielkim żalem amatorzy ustąpili z pola.
Życzyliby sobie być świadkami radości, jakiej dozna poczciwy kapitan w powitaniu syna dawnego przyjaciela.
Służący, sam pozostawszy z kapitanem zapytał:
— Kogo mam oznajmić, proszę pana?