Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1596

Ta strona została przepisana.

Salvator obejrzał się w koło siebie, zobaczył krzesło, przyciągnął go więc do biurka i usiadł.
— Jakto, siadasz? zapytał notarjusz zdziwiony.
— Czyż nie uprzedziłem pana, że będę mówił przeszło kwadrans?
— Ależ nie mówiłem ci, abyś siadał.
— Wiem o tem dobrze, sądziłem jednak, że było to przez zapomnienie.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Gdyż widzę tu właśnie fotel, na którym siedziała osoba, będąca przedemną.
— Ależ tą osobą był hrabia de Noireterre, kawaler św. Ludwika.
— Może być, lecz ponieważ stoi w kodeksie: „Wszyscy francuzi równi są przed prawem“, a ja jestem zarówno francuzem, jak hrabia de Noireterre, a może nawet lepszym francuzem od niego, siadam więc, z tą tylko różnicą, że mając trzydzieści cztery lat, gdy on siedmdziesiąt, siadam na krześle, zamiast na fotelu.
Oblicze notarjusza coraz większe zdziwienie wyrażało. Nakoniec jakby mówiąc do siebie:
— Musi to być jakiś zakład. Mów, mój przyjacielu.
— Właśnie też założyłem się z jednym z moich przyjaciół, że będziesz pan tyle uprzejmym i pożyczysz mi na dwadzieścia cztery godzin pewną sumę, której potrzebuję.
— Aha! jesteśmy więc już na drodze, powiedział pan.
Baratteau z szyderskim uśmiechem, który wymyka się często ludziom wyższego stanowiska, gdy im czynią propozycję zuchwałą.
— Tak, jesteśmy już, powiedział Salvator, i pańska wina, że nie doszliśmy prędzej do tego rezultatu; wszak ja chciałem mówić.
— Rozumiem.
— Zrobiłem więc ten zakład...
— Źle bardzo zrobiłeś.
— Że pożyczysz mi pan sumę, której mój przyjaciel potrzebuje.
— Mój kochany, nie mam w tej chwili pieniędzy do rozporządzenia.
— O! pan wiesz, że gdy notarjusze nie mają pieniędzy, to się o nie starają.
— A gdy je mam, pożyczam tylko na nieruchomości i