— Mówiłem panu, że przychodzę od pana de Valgeneuse poprostu.
— To wszystko jedno, zdaje mi się.
— Tak, tylko jest to zupełnie co innego.
— Wytłómacz się jaśniej, gdyż zaczyna mnie to nużyć.
— Mam honor powtórzyć panu, że jeżeli nie skończyłem dotąd, jest to tylko twoją winą.
— Skończmy więc.
— I owszem. Pomimo doskonałej pamięci, jaką zdajesz się pan być obdarzonym, ciągnął dalej Salvator, zapomniałeś widać, że istnieje dwóch Valgeneusów.
— Jakto dwóch Valgeneusów? odrzekł notarjusz zdziwiony.
— No tak, jeden z nich zowie się Loredan de Valgeneuse, drugi zaś Konrad de Valgeneuse.
— A ty przychodzisz od?...
— Przychodzę od tego, co się nazywa Konradem.
— A to dobrze! znałeś go więc niegdyś?
— Znałem go zawsze.
— To jest chciałeś powiedzieć, przed śmiercią?
— Czy jesteś pan zupełnie pewny, że umarł?
Na to pytanie bardzo naturalne, pan Baratteau aż podskoczył na krześle.
— Jakto! czy jestem tego pewny? zawołał.
— Tak, pytam pana, odpowiedział spokojnie młodzieniec.
— Ma się rozumieć, że jestem tego pewny.
— Przypatrz mi się pan dobrze.
— Mam ci się przypatrywać?
— Tak.
— Dlaczego?
— Gdyż ja powiadam panu: Sądzę, że pan Konrad de Valgeneuse żyje, a pan odpowiadasz mi: Jestem pewny, że pan Konrad de Valgeneuse umarł, powiadam ci więc: Przypatrz mi się pan dobrze, a może to badanie rozstrzygnie kwestję.
— Dlaczegóż badanie miałoby rozstrzygnąć kwestję? zapytał notarjusz.
— Dla tej prostej przyczyny, że to ja właśnie jestem Konradem de Valgeneuse.
— Ty! wykrzyknął pan Baratteau, pobladłszy śmiertelnie.
— Ja, odparł Satvator z tą samą flegmą.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1598
Ta strona została przepisana.