— To ma się rozumieć, odpowiedział Salvator, że byłeś pan na pogrzebie ciała, które kupiłem i udałem za mego trupa, dla przyczyn, których nie potrzebuję tłómaczyć.
Był to ostatni cios; notarjusza nie próbował się już sprzeczać.
— W istocie, mówił, starając się uspokoić i nie gniewając się, że Salvator zostawił mu rodzaj zwłoki, im bardziej przypatruję się panu, tem więcej przypominam sobie tę fizjognomję; lecz przyznaję, że nie byłbym cię poznał z pierwszego wejrzenia, najpierw dlatego, że miałem cię istotnie za umarłego, a potem, że zmieniłeś się pan bardzo.
— O! w przeciągu sześciu lat zmienić się można, powiedział Salvator z melancholją.
— Jakto! to już sześć lat? To przestraszające, jak czas szybko bieży! odezwał się notarjusz, chcąc wprowadzić rozmowę na temat pospolity.
Mówiąc to, pan Baratteau studjował ubiór młodego człowieka, lecz przekonawszy się, że było to ubranie posłańca, któremu nic nie brakowało, nawet blachy z numerem, uspokoił się po części, i zdawało mu się, że jasno widzi żądanie, jakie Salvator wystosuje do niego.
Z tego badania osądził naturalnie, że chociaż ubranie było dość porządne, ten, który je nosił, musi być w nędzy i przychodzi, jak mu to zresztą powiedział, pożyczyć od niego trochę pieniędzy.
W tym wypadku pan Baratteau był człowiekiem, który szanował samego siebie, i już sobie ułożył, że jeżeli Salvator będzie bardzo grzeczny, to nie wypada, aby notarjusz rodziny Valgeneuse pozwolił synowi magrabiego de Valgeneuse, chociaż był to tylko syn naturalny, umierać z głodu dla braku kilku luidorów.
Tym sposobem uspokojony i doprowadzony do równowagi, pan Baratteau zagłębił się w fotelu, założył prawą nogę na lewą, wziął pęk papierów, które leżały rozrzucone na biurku i zaczął je przerzucać, rachując na to, że skorzysta z czasu, który młody człowiek zaambarasowany użyje na wyłuszczenie mu swojego żądania.
Salvator nie mówiąc ani słowa, pozwolił mu robić, co mu się tylko podoba; lecz gdyby notarjusz był podniósł oczy na niego w tej chwili, byłby prawdziwie przestraszony, widząc wyraz pogardy, który się wypiętnował na twarzy młodego człowieka.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1600
Ta strona została przepisana.