Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1610

Ta strona została przepisana.

Notarjusz widząc, iż młody człowiek chce się oddalić, odzyskał siły i rzucił się pomiędzy niego i drzwi.
— Na miłość Boską, panie de Valgeneuse, nie odbieraj mi honoru! zawołał głosem błagalnym; lecz Salvator jakby brzydził się na niego spojrzeć, usunął go z drogi i odwracając głowę postępował dalej.
Notarjusz przysunął się po raz drugi, kładąc rękę na klamce:
— Panie Konradzie, w imię twego ojca, który miał przyjaźń dla mnie, oszczędź mi hańby!
I wymówił te słowa tak słabym głosem, iż je zaledwie można było dosłyszeć.
Salvator był niewzruszony.
— Proszę, daj mi pan przejść, rzekł.
— Jeszcze słowo, mówił notarjusz, nietylko śmierć cywilna, lecz i śmierć rzeczywista wyjdzie przez drzwi, jeżeli je otworzysz z tak strasznemi zamiarami; uprzedzam pana, że nie dosyć, iż nie przeżyję mego wstydu, lecz go nawet nie doczekam: po pana odejściu w łeb sobie palnę!
— Pan? zawołał Salvator, patrząc mu prosto w oczy z wyrazem niedowierzania; to jedyny dobry czyn, który mógłbyś spełnić i dlatego nieuczynisz go.
— Zabiję się i umierając zabiorę twój majątek z sobą, gdy tymczasem udzielając mi zwłokę...
— Jesteś głupiec, odparł Salvator. Czyż mój kuzyn Loredan de Valgeneuse nie odpowiada mi za ciebie, tak samo, jak pan odpowiadasz mi za niego! Dalej, ustąp pan mówię!
Notarjusz osunął się do nóg młodzieńca, objął łkając jego kolana, oblewał je łzami, wołając:
— Litości, dobry panie Konradzie, litości!
— Precz, nędzniku! rzekł młody człowiek, odpychając go nogą.
I zrobił jeszcze jeden krok ku drzwiom.
— A więc zgadzam się na wszystko, co zechcesz! zawołał notarjusz, chwytając posłańca za kaftan, z obawy, by mu się nie wymknął.
W samą porę: Salvator nacisnął ręką właśnie na zamek.
— Nareszcie! nie łatwo przyszło, mówił Salvator, powracając na swoje miejsce przy kominku, podczas gdy notarjusz zajmował znów swoje przed biurkiem.
Usiadłszy, Baratteau westchnął, zdawał się być skłon-