cię zostawić w spokoju; mój majątek zbyt dobrze jest umieszczony u pana, ażebym miał szukać innej hipoteki; zatem obecnie cztery miljony dziewięć kroć sto tysięcy franków zostawiam tymczasowo w twoich rękach; używaj z nich jeśli ci się podoba, lecz nie nadużywaj.
— Panie margrabio, ocalasz mi życie, zawołał pan Baratteau z oczami pełnemi łez radości i rozczulenia.
— Tymczasowo tylko, szepnął Salvator.
I opuścił gabinet, w którym jego serce od chwili wejścia tyle razy wezbrało uczuciem wstydu i wstrętu.
Nazajutrz po scenie, którąśmy tylko co opisali, bulwar Inwalidów pusty, cichy i ocieniony, o godzinie wpół do dwunastej wieczorem, przedstawiał widok gęstego lasu w Ardennach.
Turysta, przybywający o tej porze do Paryża przez rogatkę Yaugirard lub Paillasson, przypuściwszy, iżby się znalazł podróżny, któremuby przyszła fantazja wjeżdżać do stolicy przez jednę z tych rogatek, które nie prowadzą nigdzie i nie wiodą znikąd, turysta ów, mówimy, sądziłby się niezawodnie o sto mil od Paryża; widok tych czterech rzędów drzew wysokich, silnych, potężnych, fantastycznie oświetlonych światłem księżyca, z wierzchołkami w blasku a pniami ciemnemi, przedstawiał raczej obraz armji, żołnierzy olbrzymów, trzymających wartę około murów Babilońskiego grodu.
Jednakże jedyna osoba, po której czole przesuwały się o tej porze olbrzymie cienie, nie zdawała się bynajmniej przejęta podziwem, jakiegoby doznał niezawodnie mieszkaniec której z naszych odległych prowincyj, przybywający do Paryża.
Przeciwnie, te cieniste aleje, które przyrównaliśmy do Ardeńskiego lasu, człowiekowi ożywiającemu to miejsce, przedstawiały widać obraz nader znany, powiemy nawet; miejsce schronienia sprzyjające jego zamiarom, sądząc ze sposobu, w jaki szukał najgłębszych ciemności.
Jegomość ów przebiegał bulwary dla nader ważnych przyczyn, zmuszony do tej ponurej przechadzki, przyglą-