Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1632

Ta strona została przepisana.

Cała drżąc ze złości, panna Fifina wsunęła rękę pod chustkę i wyciągnęła z zanadrza pęk biletów bankowych.
Salvator przeliczył. Było sześć paczek.
— Dobrze, rzekł, jeszcze cztery a wszystko będzie skończone.
Na szczęście dla Salvatora a może także dla niej samej, gdyż Salvator nie był człowiekiem dającym się podejść znienacka, panna Fifina nie miała żadnej broni przy sobie.
— Dalej, spiesz się, cztery ostatnie paczki, wołał Salvator. Fifina zgrzytając zębami, wpakowała po raz drugi rękę za gors i wyciągnęła dwie paczki.
— Jeszcze dwie, mówił Salvator.
Dziewczyna szukała po raz trzeci i wyjęła jednę.
— Dalej, jeszcze jedna, mówił młody człowiek uderzając nogą z niecierpliwości.
— Już wszystko, odpowiedziała.
— Było dziesięć paczek, ciągnął Salvator, dawaj prędzej ostatnią, czekam!
— Jeśli była dziesiąta, musiałam ją zgubić.
— Panno Józefo Dumont, powiedział Salvator, ostrożnie!
Dziewczyna zadrżała słysząc wymówione swoje nazwisko.
— Kiedy panu przysięgam, że jej tu nie ma.
— Kłamiesz.
— A zatem, rzekła bezwstydnie, szukaj pan sam.
— Wołałbym stracić te pięćdziesiąt tysięcy franków, niźli dotknąć się takiej jak ty żmiji, odpowiedział młody człowiek z wyrazem nieopisanego wstrętu, lecz chodź, na pierwszem odwachu każę cię zrewidować.
I popchnął ją łokciem ku schodom, jakby obawiając się dotknąć ręką.
— O! zawołała, masz pan więc, odbierz swoje pieniądze i idź do piekła razem z niemi.
Wyjmując wtedy ostatnią paczkę, rzuciła ją z wściekłością na korytarz.
— Dobrze, rzekł Salvator. A teraz idź, przeproś Bartłomieja i niezapominaj, że na pierwszą jego skargę oddam cię w ręce sprawiedliwości.
Panna Fifina zstąpiła ze schodów, pokazując pięść Salvatorowi.
Ten ostatni wiódł za nią wzrokiem, dopóki nie zniknęła w ciemnych zakrętach olbrzymiego ślimaka; potem