Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1636

Ta strona została przepisana.

— Szczęścia, powtórzył głośniej młody człowiek.
— Bardzo dobrze, odparł Gibassier. A więc wszystko staje się możliwem; będę zachwycony mając sposobność opuszczenia na kilka dni Francję.
— Widzi pan, jak to szczęśliwie wypada.
— Moje zdrowie nadwątla się w Paryżu.
— W istocie, masz pan oczy nabrzękłe, szyję siną; krew uderza panu do głowy.
— Do tego stopnia, drogi panie Salvatorze, iż tej nocy, jak mnie pan widzi, o mało nie umarłem z apopleksji.
— Na szczęście, zapytał naiwnie Salvator, puszczono panu krew na czas?
— Tak, odparł Gibassier i to obficie.
— Szczęśliwe położenie do rozpoczęcia podróży, człowiek jest lekkim.
— O! bardzo lekkim!
— Mogę więc przystąpić do rzeczy?
— Zaczynaj, drogi panie, zaczynaj, o co idzie?
— O rzecz bardzo prostą: o oddanie listu, nic więcej.
— Hm, hm! mruknął przez zęby Gibassier, w którego umyśle odżyły znów różne podejrzenia. Posyłać człowieka do Niemiec jedynie dla listu, przy tak wybornej organizacji pocztowej. Do djabła!
— Pan mówi, że...? pytał Salvator przypatrując mu się uważnie.
— Mówię, rzekł Gibassier wstrząsając głową, iż to jakiś djabelski list masz pan do wysłania; ponieważ gdyby był taki, jak inne, nie ekspedjowałbyś go tak wielkim kosztem.
— Masz pan słuszność, odrzekł Salvator, jest to list najwyższego znaczenia.
— Politycznego sądzę?
— Tak jest.
— Misja nader drażliwa?
— Drażliwości szczególniejszej.
— Niebezpieczna zatem?
— Niebezpieczna, gdyby wszystkie ostrożności nie były zachowane.
— W jaki sposób pojmujesz pan te ostrożności?
— W sposób, iż list ten będzie poprostu czystym, otwartym arkuszem papieru.
— Lecz adres?